niedziela, 21 kwietnia 2013

Wpis #009


- Niemożliwy – zaczął James – Dlaczego… Dlaczego oni tak na Ciebie mówią? Niemożliwy…?
- Nie słyszałeś jak śpiewam – mężczyzna uśmiechnął się zabawnie do rudego.
- Aaa… - odpowiedział, po czym też się uśmiechnął.
Byli w połowie drogi. Nie szli ścieżką, zbyt duża możliwość spotkanie rabusiów i piratów. O wiele bezpieczniej było poza szlakiem, gdzie można było można jedynie wpaść na myśliwych, jakieś zwierzę czy ewentualnie pojedynczego żywego trupa. Właściwie to liczyli nawet na to. Z dwojga złego, lepiej w tą stronę.
Po lesie, niósł się tylko odgłos szeleszczących pod butami Rycerzy liści. Co chwilę ustawali w wędrówce, nasłuchując czy aby na pewno nikt, czy też coś nie porusza się w ich okolicy. Najbezpieczniej było, jak wiadomo w pojeździe. Mało kto był na tyle dobry, aby podróżować po kontynencie ot tak sobie, po prostu.
Przed sobą widzieli coś w rodzaju jakiś ruin, niewielkiego jakby kościółka czy też kapliczki.
- Chodź to sprawdzimy – zaproponował Niemożliwy.
- Mówisz…? Nie powinniśmy jak najszybciej oddać im tej pompy?
- I tak jak wrócimy, to będzie wieczór. Za nim Crash lub Steve ją zmienią, będzie noc. Czy wrócimy teraz, czy piętnaście minut później, i tak ruszymy dopiero jutro. A tak pośpimy sobie dłużej. Zresztą jak często masz okazję pochodzić po lesie?
- Strzał w dziesiątkę – odpowiedział tylko James, całkowicie przekonany.
Kiedy podeszli bliżej, zauważyli że jedno drzewo wręcz wyrosło na środku budynku. Dach przedpotopowego kościoła, znajdował się w koronach pokaźnego bala.  Witraże, już dawno zostały wytłuczone, ale były na tyle wysoko, że nie można było przez nie zajrzeć do wnętrza. Budynkowi tajemniczości dodawał fakt, że obiekt był porośnięty roślinami i tylko jedno olbrzymie skrzydło drzwi, zdradzało że on się tam w ogóle znajduje. Rycerze zmierzali do niech powoli. Nie śpieszyli się, w końcu coś tam mogło mieszkać…
I nie pomylili się. Ślady bytności mieszkańców tego zapomnianego przytułku, było widać już od drzwi. Ślad z zakrzepniętej krwi, ciągnący się w kierunku drogi, nie wróżył nic dobrego. James od razu chciał zawrócić, ale Niemożliwy jak na niego przystało, ciągnął dalej w głąb budynku. Mimo niskiego stanu amunicji, przy czym mieli oddać w zamian za pompę jeden z karabinów.
Na pniu drzewa, znajdowały się łańcuchy i haki rzeźnickie, na których wisiały ludzkie torsy. Kończyny leżały obok, na drewnianych ławach kościelnych, już mocno nadgryzionych przez czas. W wyższych partiach drzewa, znajdowało się coś na kształt domków na drzewie, zbudowanych z krzywych, robionych domowymi sposobami desek i prętów, pewnie wyłamanych z żelbetonu z którego zbudowano kapliczkę. Niemożliwy już wiedział kto tu mieszka.
- Obskury… - wypowiedział to z niedowierzaniem
- Co? Tutaj? Przecież wszystkich wypleniono. Nie zaatakowały Coquara.
- Bo jest za duży… – wybuchł, szybko wychodząc z kapliczki – Oni pewnie też zaczęli myśleć po tych czystkach. Porwą jakiegoś piechociarza, farmera ze Śmietniska, zaatakują pojedynczy patrol. I żyją tu sobie jak pączki w cholernym maśle.
Kiedy użyto na ziemi broni chemicznej, biologicznej i atomowej, kilka pokoleń później zaczęły się rodzić osobniki inne od wszystkich. Zmutowane. Mutanty zwane obskurami, charakteryzowały się od narodzin spaloną skórą i wydłużonymi palcami dłoni, zakończonymi ostrym pazurem. Mówiło się, że to natura ich tak przystosowała do nowego świata. Do świata żywych trupów. Ale ludzie to był od zawsze zaborczy gatunek. Skóra obskurów z racji że była jedną wielką blizną, nie posiadała nerwów. Przez nią byli o wiele bardziej odporni na ból, a ich ciało nie potrzebowało tyle pożywienia co ludzie nie zmutowani. Kiedy zauważono że obskury radzą sobie lepiej od ludzi, najpierw wyrzucono ich z osad, enklaw, super miast. Ale i tam sobie radzili, a jako że nie byli pod jurysdykcją władzy, zaczęli polować na ludzi. Jak to mówili Ci, którzy wpadali w łapały Rycerzy i Poszukiwaczy na wyprawach, „mięso to mięso”. Wtedy też, kiedy nie było tylu wojen pomiędzy super miastami, a żyły one nawet w jako takiej zgodzie, zaczęto wyrzynać obskurów. I poszło to dość sprawnie, ale części udało się ukryć, schować. Przeczekać burzę w licznych kryjówkach.
- Kurwa… - wyszeptał James, który nadstawił lepiej uszy – Idą tu
- Za kościół. Leć za kościół – pobiegli.
Nie mieli za bardzo gdzie się schować, byli widoczni tu jak na dłoni. Chude drzewa, nie dawały kryjówki przed bystrymi, zmutowanymi oczami. Było ich czterech. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Szli gęsiego. Prowadził bardzo stary i podniszczony obskur, przypominający wysuszoną śliwkę. W ręce ściskał pordzewiały M60, a twarz skrywał pod kapturem niebieskiej bluzy. Był opleciony taśmami amunicyjnymi. Za nim szły obie kobiety, te trzymały jedynie po pistolecie maszynowym UZI. Były nowe, więc pewnie zrabowane komuś kto znał się na ich konserwacji. Pochód zamykał, niosący na barkach kobietę, obskur w średnim wieku, z przewieszonym na plecach sztucerem i pasem, wręcz oblepionym łódkami do ów broni.
- Jest ich tylko czterech, ta ich broń poszła by na pompę – wyszeptał Niemożliwy – Zastrzelmy ich.
James był spocony, jakby siedział pod grubą pierzyną. Denerwował się jak diabli. Widok obskurów, walka z nimi. Przerażali go. Mógł walczyć z bandytami, piratami, żołnierzami innych miast, ale widok obskurnych ciał obskurów, przerażał go do żywego.
- James. Do cholery, skup się. Jesteś Rycerzem czy panienką roznoszącą drinki? – ponaglił towarzysz, widzący zdenerwowanie rudego młodzieńca.
- Zróbmy to – wyrzucił z siebie, wstając na miękkich nogach.
Na szczęście, to Niemożliwy wykonał pierwszy krok. Wyskoczył zza budynku, dopadając idących gęsiego obskurów przy drzwiach. Byli cholernie zaskoczeni widokiem Rycerzy z Miasta Murów. Kobiety padły dość szybko, skosił je grad pocisków z AR-15 Niemożliwego. AKM Jamesa również zaterkotał, trafiając w tego który niósł kobietę i poleciał wraz z nią na plecy.
Całej akcji towarzyszyły gardłowe okrzyki i przekleństwa obskurów, ponieważ nie tylko skórę mieli popaloną od promieniowania. Również narządy wewnętrzne, lecz za to zahartowane na wszelkie promieniowanie. Toteż ich słowa i krzyki były niczym hymny potępionych przez Rakira. Ogłupiały atakujących, ogłupiły Niemożliwego. Dał wskoczyć do budynku najstarszemu z atakowanych, który wystawił zza jednej połowy drzwi M60 i nacisnął spust. James sam dobrze nie wiedział co się dzieje, jakimś rykoszetem który uderzył w kamizelkę wpadł w gęste liście. Dopiero wtedy obskur wystawił pysk zza wrót do kapliczki, myśląc że niebezpieczeństwo zostało uśpione. Nie zostało. Pysk obskura rozsmarowały pociski z AKM’u Jamesa.
Ten tylko dźwignął się ciężko na równe nogi, spoglądając na to czego dokonali. Czterech obskurów leżało trupem, zapewne trakt stanie się bezpieczniejszy, ale jakim kosztem. Niemożliwy, spoglądał tempo w niebo nad nim, cicho się modląc do swojego bóstwa. Nie był wyznawcą Rakira, wolał tradycyjne wierzenia. Ściskał w zakrwawionej dłoni mały krzyżyk z białego złota. Nim James zdążył przy nim przyklęknąć, ten już był martwy. Chłopakowi łzy napłynęły do oczu, ale był już obeznany z widokiem śmierci. Że zabiera losowo wybrane osoby. Go dziś uratowała kamizelka, jutro może oberwać w głowę. Lub z przyłożenia. Nikt nie znał ani dnia, ani godziny. Postanowił ukryć go w kapliczce, a kiedy będzie wracał z pompą, zabrać jego ciało i spalić wraz z chłopakami. Należał mu się tradycyjny, Rycerski pogrzeb.
Mimo wszystko śmierć Niemożliwego nie poszła kompletnie na marne. Kiedy pozbierał bronie obskurów i siłował się z pasem sztucera, tego który szedł ostatni z kobietą na plecach, okazało się że ów panna żyje. Co prawda była ranna w ramię, mocno poobijana i posiniaczona, ale oddychała. James szybko wyjął swój mały zestaw medyczny, zasypując krwawiącą ranę specjalnym proszkiem. Reszta jej ciała wyglądała w porządku, więc postanowił dłużej nie wykorzystywać naturalnego znieczulenia, jakim był jej sen. Podłożył jej pod nos sole trzeźwiące, które z automatu podniosły ją na nogi.
W oczach dziewczyny malowało się przerażenie, strach, ale też i zdezorientowanie. Nie mogła pojąc co się wydarzyło. Patrzyła apatycznie na swojego wybawiciela i na cztery, okropnie przedstawiające się ciała.
- Kim jesteś? – zapytał James.
- Ja… Ja jestem Roksi. Mówią mi tak… Nie mam imienia…

Wpis #008


Rano ruszyli dalej, Coquar powoli się rozpędził. Jeszcze kilka kilometrów i mieli stanąć pod bramą Waste City. Miasto pieszczotliwie zwane Śmietniskiem, już powoli wyłaniało się zza horyzontu. Przypominało stertę, zrzuconych na siebie śmieci. Palisada, kilka kontenerów, w centralnej części kamienny budynek, który jak głosiła plotka, trzyma się tylko na ślinę Paragrava.
Od zachodu, ze strony od której nadjeżdżał oddział ostrzegawczy, piętrzyła się sterta świeżych ciał. Pierwszy zauważył je Steve, który wziął je za ciała zbłąkanych żołnierzy z Miasta Wysokiego lub niespalonych jeszcze truposzy. Ciała były nagie, głównie męskie. Ale zdarzały się też i kobiety oraz co najgorsze, dzieci.
Żołnierze widywali już takie rzeczy, ale nawet najtwardszy żołnierz nigdy się nie mógł do tego przyzwyczaić. Kim byli ludzie, z których ciał powstał ten kopiec, szybko się wydało przed zamkniętą bramą.
- O, nowa dekoracja – zauważył Crash wskazując na dwóch powieszonych na bramie mężczyzn – Stary, mamy problem – ryknął na tył pojazdu.
W istocie, był tu cholerny problem. Na sznurze, wisiały posiniałe i spuchnięte ciała Antonio Paragrava oraz jego zastępcy, Kuby.
- O ja pierdole, doigrali się… - powiedział stary, który wyjrzał przez właz na dachu pojazdu – Steve, zatrąb.
Po okolicy rozległ się donośny klakson pojazdu zwiadowczego. Pięć minut później, na palisadach pojawili się nowi rezydenci Waste City. Od razu wzięli na cel pojazd, mimo wszystko wstrzymywali się z odpaleniem granatników. Po mundurach było widać, że mimo wszystko to nie Wysocy przejęli Śmietnik, tylko wybuchł wewnętrzny konflikt. Cóż, jak ktoś jest cały czas traktowany jak zwierzę, zacznie gryźć. Z megafonu, który trzymał jakiś żołdak na bramie, zazgrzytało, ale szybko uszu żołnierzy dobiegło wezwanie.
- Jeśli przyjechaliście na wezwanie Paragrava, macie pięć minut by zawrócić – padło donośne – A jeśli nie, to zapraszamy do handlu. Nie dostaniecie nic za darmo. Już nie.
Stary schował się na powrót do pojazdu.
- Panowie, nie mamy za wiele do odsprzedania. Amunicja i paliwo, ale bez niego nie wyjedziemy gruzowcom na spotkanie. Bez żarcia, będziemy przymierać głodem. Zdecydujmy razem.
Prawie jednogłośnie zdecydowali oddać amunicję za świeże żarcie, oczywiście nie całą. I tak będą musieli racjonować jedzenie. Stary znowu wyjrzał przez właz.
- Handlujemy! – wrzasnął – Kto tu teraz rządzi?!
- To mało ważne. Cofnijcie się o kilkanaście metrów, zaraz wyjdziemy ubić interes.
Usłuchali. Nie mieli zbytnio co dyskutować. Tamci mieli granatniki, pewnie też kilka Carlów Gustavów i moździerzy. Na szczęście, żaden pocisk czy też granat nie wylądował im na łbie. Niewiele później, otworzyła się brama i zaprzężony w dwa woły wóz, wytoczył się i zatrzymał tuż przy pojeździe. Wypełniony był owocami i warzywami, ale też mięsem i nabiałem. Do koloru, do wyboru. To jedzenie było głównie przeznaczone dla Górnego Dystryktu, spodziewali się raczej dostać jakieś stare puszki czy też inny syf, którym karmiono ich w mieście. A tu towary wręcz luksusowe do wymiany.
Kolejnym zaskoczeniem, były ceny. Bo nawet nie spodziewali się, że mogą dostać to za kilka marnych nabojów. Mimo wszystko jej zapas, jeśli teraz można było o nim mówić, znacznie się uszczuplił. Ale było warto, stwierdził Stary wraz z EM-doc’iem. Za taką wyżerkę, jaką planowali na wieczór, oddać by mogli dusze. A najbardziej ucieszony pysk miał Jeff, któremu po pysku wręcz ściekała ślina.
Przy handlu, udało im się zamienić słówko z jednym z żołnierzy, który uzbrojony w wysłużony M4 pilnował wozu. A raczej pogadał z nim Crash i James.
- Co tu w ogóle się stało? – pierwszy zapytał, prosto z mostu Crash.
- A nic, Paragrav nadużył naszej dobroci i tolerancji. Kilku Strażników się zdenerwowało, mieszkańców nie było trzeba długo przekonywać. A teraz starcza nam żarcia aby się wyżywić, i aby handlować. I żadne Murasy nam nie brużdżą… Zresztą jesteście pierwszymi, którzy tu zawitali. Kierownik chciał do was otworzyć ogień, ale Meksykaniec kazał zobaczyć co was tu sprowadza, trochę za mało na atak. A spodziewamy się go w najbliższej przyszłości.
- Kierownik? Meksykaniec? – drążył temat już James.
- No, pewnie go pamiętacie z Miasta. Breakcraft i Miguel Cotto.
James ich nie znał, ale Crash kojarzył Breakcrafta. Tom Breakcraft. Rycerz, który chciał odejść z Miasta Murów, ale nie uzyskał pozwolenia dowództwa. Wysłano go na wieś, na Śmietnisko. Kierownik, jak go tu zaczęto nazywać, nie znosił być poniżany. A już kompletnie nie lubił patrzeć jak poniża się innych, czego nie żałował sobie Paragrav.
Nie trudno się domyśleć, że Breakcrafta po prostu chuj strzelił. Najpewniej sam zaczął wymierzać sprawiedliwość, reszta ludzi poszła za nim. Którzy też byli z resztą nieludzko traktowani. Dlatego Górny Dystrykt jest za grubym murem, bowiem masa ludzi już dawno by się zbuntowało przed tyranią skrybów.
Dopiero w trasie, Crash i James podzielili się zdobytymi informacjami z resztą załogi. Kiedy wóz z żywnością i amunicją wrócił do Waste City, Coquar wrócił na ubity trakt. Ciągnął dalej na wschód, mijając rozległe pola należące do Waste City. Pracowali na nich rolnicy i kobiety, co przy lżejszych pracach. Pilnowali ich przed truposzami i bandytami żołnierze, dawniej pilnowali ich, aby nie myśleli uciec czy się lenić.
- Stary… - odezwał się Niemożliwy – Zameldujemy to Miastu?
Stary chwilę się zastanawiał nad tym, co im grozi za nie zgłoszenie tego faktu dowództwu. W końcu mieli CB radio, i kawał solidnej anteny na dachu. On osobiście by tego nie meldował, ale, on nie miał zamiaru wrócić. W przeciwieństwie do nich, co mogło by się dla nich skończyć niezbyt przyjemnie.
- Zameldujemy. Steve, możesz? – rzucił do kabiny.
Steve bez słowa sprzeciwu, zgłosił w kilku krótkich słowach co ich spotkało i odpowiedział na to, o co ich pytał radiooperator z Miasta Murów. A więc o to jakie mają siły, dlaczego nic nie zrobili i dlaczego handlowali ze zdrajcami. Wyjaśniał wszystko prosto, nie rozwodził się. Radiooperator nie miał się do czego przyczepić.
Dwanaście kilometrów dalej, kiedy za kółko przesiadł się Crash, w cholerę poszła pompa paliwowa. Klął na czym świat stał, stali w szczerej pustyni. Jedyną nadzieją było, wrócenie do Waste City po część zamienną, z resztą amunicji do karabinu EM-doc’a, który i tak z bronią radził sobie tu najgorzej. Mimo wszystko, potrafił czynić cuda swoim przedpotopowym rewolwerem.
Nie było sensu iść całą grupą, zwłaszcza że nie byli wcale tak daleko od miasta. Od Śmietnika, co zapewne odstraszało rabusiów, a trupy były systematycznie łapane i spalane. Zgłosił się James, Jeff i Niemożliwy. Stary jednak zdecydował, że bez Jeffa pójdzie im szybciej. Gruby nie protestował, zdawał sobie chyba z tego sprawę. Jedyne co ich przerażało, to ilość amunicji. James miał dwa magazynki do AK, Niemożliwy do AR-15 miał ich trzy. I po magazynku do broni bocznej. Biorąc trochę mleka i wody, ruszyli.

Wpis #007


Lekki pojazd bojowy Coquar , kierowany przez Steviego, wyjechał tunelem daleko za pierścieniem złożonym, z oblegających miasto pokrak. Gdzieś daleko, budziło się słońce, jakby przygnębione widokiem, które zastało. W kabinie, po prawicy Steve’a, siedział Crash rozmyślając nad czymś w milczeniu, uderzając tylko rytmicznie palcami o drzwi wozu.
Z tyłu pojazdu, siedział Staruszek wraz z Jamesem, Jeffem, Em-doc’iem i Niemożliwym. Za bardzo nie mieli co robić na wąskim tyle pojazdu, gdzie sporą część miejsca zajmował zapas amunicji i ropy. Nawet za bardzo nie mieli miejsca, aby rozłożyć karty i uraczyć się partyjką pokera. Tylko tęgi Jeff poszedł po rozum do głowy i odsypiał wczesną porę. Miał odchyloną do tyłu głowę i otwarte usta. Chrapał na tyle głośno, że uniemożliwiał zaśnięcia pozostałym pasażerom. A nawet szturchany lufą broni, czy trącany łokciem przez staruszka. Chłopisko nic sobie z tego nie robiło.
Jadący w kierunku miasta, miejsca pracy gruzowców pojazd, oddalał się od miasta. Wypalona ziemia, rosnące gdzieniegdzie drzewa ustępowały prerii porośniętej wysoką, nieprzykaszaną zbyt często trawą. Pojazd warkotał, z pewnością przyciągając w ich pobliże żywe trupy, ale byli za szybcy by ich dogoniły. Mogli się jedynie obawiać bandytów, żołnierzy z Miasta Wysokiego czy jakiś renegatów. Lub wyjątkowo wielkiej chmary truposzy, która była by wstanie zatrzymać pojazd. To ostatnie wydawało się najmniej prawdopodobne.
Ile było można jechać w kompletnej ciszy? Gdyby byli w pełnej drużynie, zapewne gadatliwy, ciapowaty Jiller, już by kłapał dziobem. A przy tym, każdego wkurwiał. A jakby przyszło co do czego, posyłał cenne naboje w powietrze. Ten chłopak był dziwny i naprawdę nikt go nie lubił, ale znosił. A jak kiedyś Jeff mu przypierzył w kark, nawet byli tacy, co się za nim wstawili. Honor Rycerza, nie pozwalał im patrzeć obojętnie na cudzą krzywdę.
- Pierwszy raz opuszczam miasto w tak małym gronie – pierwszy ciszę przerwał Em-doc.
Potem już poszło jak z górki. Każdy chciał się pochwalić doświadczeniami.
- Nie było Cię na świecie, kiedy ja byłem zwyczajnym szeregowcem – obszczerzył się staruszek, ukazując średnio zadbane uzębienie – Podróżowaliśmy przez cały kraj, badając nagromadzenie ludzi i truposzy w danych rejonach. Do dzisiaj nie wiem, co za idiota wpadał na tak niedorzeczne akcje.
- Ehh… - Niemożliwy westchnął – Kiedy byłem jeszcze u tego idioty Sparkyego, kazano nam kopać fosę. Pomysł upadł tak szybko, jak nam go dano.
W cała rozmowę wkomponowało się chrapanie Jeffa i milczenie z szoferki.
- Powiedz im Stary jakie nam dali zadanie na lotnisku – zaśmiał się cicho James, na samo wspomnienie tego idiotycznego pomysłu, który przyszedł z samego Górnego Dystryktu.
- Fakt – staruszek zaniósł się cichym chichotem – To było tak głupie! – zaakcentował ostatnie słowo – Wyobraźcie sobie, że pojechaliśmy na lotnisko Bagińskiego. Kazano nam uruchomić jakiś samolot, helikopter, cokolwiek. Zabronili wracać bez sprawnego samolotu. Ś.P. Toby o mało tam nie zginął.
Posmutniał, na wspomnienie chłopaka z rezerw, który twierdził, że potrafi pilotować helikopter. Nie umiał. Zginął miesiąc później w oczyszczaniu biurowca w pobliżu Miasta Murów, który został rozebrany i zasilił mury.
I nagle napadła go przedziwna ochota, na niewracanie do miasta. Nie czekało go tam nic. Był sam, nawet praca miała zostać mu odebrana. Gdyby tak zdezerterować? Uciec od problemów, bałaganu jaki panował w Mieście Murów. Ot, tak. Odciąć się do wszystkiego grubą kreską i spróbować godnie przeżyć te kilka lat które mu zostały?
Ale po chwili spojrzał na Jamesa, na resztę oddziału. James miał żonę, tak jak i Crash. Em-doc narzeczoną, reszta też pewnie sporo szczęśliwego życie przed sobą. Nie mógł im tego zrobić. Nie po tylu latach, które pod nimi przesłużyli. Szybko postanowił, że cokolwiek się stanie, po wypełnieniu zadania i ostrzeżeniu gruzowców, miał zamiar uciec uprzednio oddając dowództwo w ręce jednego z nich. Uciec i umrzeć gdzieś w spokoju ze starości. Piękny plan, ambitny. Miał nadzieję, że uda mu się go wykonać.
Transporter długo jechał jeszcze, a czas mijał im na rozmowie. W końcu do rozmowy przyłączył się Crash z szoferki i tylko śpiący Jeff oraz nie kwapiący się do rozmowy Steve, milczeli jak zaklęci.
Podróżowanie nocą mieli zakazane, było zbyt niebezpiecznie i było większe prawdopodobieństwo uszkodzenia pojazdu. Dlatego też rozbili obóz na zniszczonej autostradzie, z której zdarto już asfalt dawno temu, tak samo wzięto na przetworzenie wraki pojazdów, znaki, barierki… Wszystko co byli w stanie zabrać, wrzucić na ciężarówki i zawieść do Miasta Murów. A rozbierano wszystko. Dosłownie. A miasto rosło, i rosło. Pęczniało, jak ul pełen pracowitych mrówek. Dobudowywano dystrykty, fabryki, domy. Na gruzach upadłej już raz cywilizacji, powstała nowa, będą miszmaszem historii poprzedniej.
Teraz pozostałość po autostradzie, była tylko dość szerokim, gładkim wgłębieniem porośniętym bujną trawą.
Śpiwory rozłożyli na dachu, noce byłe chłodne, ale musieli wytrzymać. Spanie na ziemi, w świecie opanowanym przez żywe trupy, było nadzwyczaj niebezpieczne. Tylko Jeff uparł się na ognisko, że bardzo zmarzł. Jak mógł zmarznąć we wnętrz pojazdu, kiedy spał okryty derką. Ale każdy miał swojego demona. Rano, żar w ogniu bardzo się przydał, aby zagotować wodę na kawę i podsmażyć puszki z żarciem zabranym z miasta.
Steve z Crashem przeglądali mapy w tym czasie, kiedy reszta jadła suchary z dżemem i piło kawę. Byli nadzwyczaj połamani, dach nie służył spaniu i wylegiwaniu się. Nawet kierowcy, którzy spali we wnętrzu pojazdu, nie byli okazami, którym dane było dobrze się wyspać. Mapy były stare, większość dróg zarosło, znikły. Przestały istnieć.  Tak jak i pobliskie miasta i miasteczka, choć było jedna rolna wioska na ich trasie. Otoczona palisadą, w której mieli uzupełnić swoje zapasy.
Waste City, bo tak się nazywała, było zbudowane ze śmieci. Z tego, czego nawet Miasto Murów nie chciało wykorzystać, w końcu tam dbano po części o jego wystrój. A wielkie tereny otaczające Waste City, świetnie się nadawały na uprawę czegokolwiek. I dzielił ją od Miasta Murów tylko dzień drogi, autostradą w dość dobrym stanie, nie patrząc na to, że nie było na niej już asfaltu. Musiał wystarczyć ubity trakt, by stare, pordzewiałe ciężarówki mogły zwozić produkty rolne do spichlerzy miejskich. Pieczę na Waste City trzymał Antonio Paragrav. Skryba, nie zadowolony z tego, że został oddelegowany na śmieci. Dawał temu upust, w kontaktach z rolnikami i żołnierzami pilnującymi placówki, których trzymał więcej, niż twardą ręką. Można powiedzieć, że trzymał ich pod podeszwą, stalowego buta. I choć pracowali przy roli, cierpieli okropny głód.

Wpis #006


Ciała tych żołnierzy, które udało się zapakować do transporterów zostały złożone w miejskiej kostnicy. Dwa agregaty prądotwórcze, kiedyś używane w kopalni złota nieopodal, pracowało cały czas utrzymując w niej niską temperaturę oraz oświetlając szpital mieszący się w budynku obok. Ci, którzy padli ofiarą żywych, zostali niestety za murami, ale i to się zdarzało. Służba w Rycerzach nie była przymusowa i każdy wiedział na co się naraża.
Piętnaście ciał Rycerzy przywieziono wozami bojowymi oraz innymi wehikułami które wyjechały do walki z mieszkańcami wrogiego miasta. Do tej liczby należało doliczyć siedemnastu Strażników Murowych, którzy ponieśli bohaterską śmierć w obronie miasta. Wieczorem, kiedy słońce skłaniało się ku horyzontowi, na murach zapłonęły stosy pogrzebowe, natomiast prochy walecznych żołnierzy zgarnięto w urny, które zostały przetransportowane do podziemi Świątyni w Górnym Dystrykcie.
Na pogrzeby, obowiązek miał się zjawić każdy. Potem, po kilku latach zmieniono przepis, aby na obrządku pogrzebowym byli wszyscy Ci, którzy mieli styczność jakąkolwiek z chowanym. James, wraz z żoną służył z tymi chłopcami, którzy teraz pozszywani, owinięci w prześcieradła, leżeli na coraz to kolejno podpalanych stosach. Przy wymurowanej już kilkanaście lat temu ambonie, stał Święty Ojciec. Przywódca kultu Rakira.
- Dziś żegnamy się z naszymi braćmi, ojcami i synami! Z małą cząstką potęgi Miasta Murów, która w obranie naszych interesów i naszego bezpieczeństwa, oddała życie w bohaterskim akcie męstwa – ryczał kapłan – Albowiem zapisane w Uświęconej Księdze Rakira zostało, że nie są bohaterami Ci którzy o bohaterskich czynach prawią, lecz Ci o których czynach się prawi! A więc nie zapomnijmy tego co dzisiaj zaszło i wspominajmy to zajście tak długo, jak długo nam się uda, a jeśli Rakir pozwoli, sława o tych bohaterach którzy teraz odchodzą do niego w snopie dymu i blasku ognia, przetrwa całe pokolenia!
Niezbyt daleko, gdzie stał na wespół zawalony budynek, pracowało kilku robotników z podmurza. Reperowali bar „U Majora”, który również ucierpiał w starciu. Uwijali się jak mrówki, widać było ich zaangażowanie. Słowa kapłana udzielały im się, zresztą nie wszyscy wrogo byli nastawieni do władzy. Jak w każdy mieście, znajdowali się w nim i przeciwnicy, jak i zwolennicy ustroju politycznego. Jeff odetchnął z niemałą ulgą, widząc że tak szybko się zabrano za naprawę jego ulubionego lokalu.
Kiedy ostatni stos spłonął, kapłan począł zgarniać szufelką popiół do urn wraz ze swoimi poplecznikami. Kiedy już znaczna część baru została odgruzowana i windą prowadzącą na mury, powoli zwożono małą wywrotką gruz, cegły i pustaki wraz z zaprawą, w tym momencie na murach pojawił się Malan.
Malan, a właściwie Olgierd Malan, był to dyspozytor i główny strateg Rycerzy. Przeważnie siedział wraz z pięcioma podwładnymi w małym pomieszczeniu w Górnym Dystrykcie i otwierał bramy, wydawał rozkazy, ostrzegał przed zagrożeniami zauważonymi przez czujki. Teraz przyszedł do Starego, stojącego nieopodal kopców z popiołu. To oznaczało, że Rycerze otrzymają nowe rozkazy.
- Witam Starszy – zawołał Malan, który zatrzymał się za plecami dowódcy.
Staruszek obrócił się. Twarz miał spłakaną, oczy czerwone. Malana to zdziwiło, i to nawet bardzo.
- Płakałaś? – zapytał – Nie przyzwyczaiłeś się?
- Nigdy się nie przyzwyczaję do tracenia dobrych żołnierzy, Malan. Czego chcesz?
- Mam nowe rozkazy.
- Jakie?
- Jesteś teraz najmniej liczną drużyną w Rycerzach, a więc zostałeś wybrany do poinformowania Tima, o sytuacji tu. Słyszałeś o tym, że radio im się schrzaniło?
- Wiem wszystko, wszystko słyszałem. Kogo mi przydzieliliście?
- Sam możesz wybrać jeszcze sześciu żołnierzy, ale reszta zostanie przydzielona do Sparkyego i oddelegowana do oczyszczania rubieży za murem z żywych trupów.
- Nie mogę zabrać wszystkich?
- Przykro mi, ale kiedy wrócisz twoja drużyna zostanie rozwiązana. Jest was za mało, abyście mogli stanowić trzon armii Rycerzy. Zgłosiłem was do awansu, na Paladynów lub jakąkolwiek służbę w Górnym Dystrykcie. Ale nie macie za dużych szans, przynajmniej nie wszyscy.
Staruszkowi łzy napłynęły jeszcze rzewniej do oczu. Jego drużyna, to było wszystko co miał. Wszystko, czemu mógł poświęcać swój czas, swoje ideały. Od kiedy zginęła Matylda, jego żona zamordowana przez jakiegoś chuligana z pod murza, poświęcił się służbie całym sobą i każdą częścią ciała z osobna.
Malan chcąc uniknąć smutnego widoku, po prostu obrócił się na pięcie i odmaszerował w kierunku windy, którą się tu dostał. Kiedy zniknął z oczu staruszka, które życzyły Malanowi aby spadł z tych murów, sam powlókł się do swojej kanciapy. Wiedział że to główny strateg mógł tylko poddać do głosowania taki plan, jak rozwiązanie jego drużyny. Jego drużyny…
Mieszkanie Staruszka, prawie wcale nie urządzone, ubogie i surowe, stało w takim stanie już ponad trzydzieści lat. Louis Puve, bo tak nazywał się Stary, usiadł na starym i wytartym fotelu. W ręce trzymał pół litrową butelkę Burbona oraz szklankę. Mimochodem włączył radio, które nadawało informacje z Miasta Murów.
„Właśnie zakończył się obrządek pogrzebowy” – informowała spikerka – „W ataku na miasto Murów, prawdopodobnie przez mieszkańców miasta Wysokiego, zginęło piętnastu Rycerzy, w tym dziesięciu z drużyny Louisa „Starego” Puve, czterech z drużyny Johna Sparkyego oraz jeden członek drużyny Emanuela „Trefla” Straka. Dzień wczorajszy, został również okupiony krwią Strażników Murowych, których zginęło siedemnastu. Wszyscy byli przydzieleni do kwadratu N4, dowodzonego przez Irminę Badylajewą. A teraz, trochę muzyki”
W radiu pojawiła się najpierw trąbka, zaraz po nią charakterystyczny głos Louisa Armstronga z piosenki A Kiss to Build a Dream On.
Pijącego alkohol staruszka, przyprawiło to o głośny, bezradny płacz. Potem pił tak długo, aż nie stracił przytomności. Przeklął szpetnie, gdy obudził się rano. Wolał nie żyć, wolał zostać spalonym i odejść do Rakira. Być wolnym, niż być więźniem wspomnień. Być ze swoją małżonką. Ale miał ostatnie zadanie. Przy doborze ludzi, z pozostałych dziesięciu chłopa, wielkiego wyboru nie miał. Wybrał tych, z którymi dogadywał się najlepiej.
Steve, James, Jeff, Crash, Em-doc oraz Niemożliwy. Jeszcze tego samego dnia obszedł ich mieszkania, informując o zlikwidowania drużyny i ostatnim zadaniu. Pożegnał się również z pozostałą czwórką. Nie odstępowało go wrażenie, że widzi ich ostatni raz. I miał naprawdę złe przeczucia.
Wyruszali następnego dnia o piątej rano.

Wpis #005


Ogień tańczący po martwych ciałach, rósł coraz większy, a co za tym idzie, snop dymu unosił się coraz wyżej. Grupa kilku żywych trupów, pałętająca się na granicy czujników, zwabiona już z daleka widocznym dymem, poczęła powoli maszerować w tym kierunku. Wabił je też smród palonego mięsa, który prosto na nie niósł wiatr. Już po kilku minutach powolnego chodu, minęły kilka rozstrzelanych zwłok inżynierów i dwóch żołnierzy, okropnie skatowanych jakimś obuchem. Technicy, ściskając w rękach cały czas klucze i śrubokręty, leżeli bezpośrednio pod zniszczoną czujką.
Czujki, wprowadzone do użycia zaraz na początku pandemii, to były niezbyt wysokie wieżyczki naszpikowane elektroniką bardzo niskiej jakości, a dopiero co trzecia miała zainstalowane lepsze komponenty, ale działały i to się liczyło. Głównym i najważniejszym w czujkach instrumentem, były fotokomórki, kamery reagujące na ruch i mikrofony. Teraz, czujka zepsuta i bez ludzi, którzy się nią zajmowali, nie była w stanie poinformować bazy Miasta Murów o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Żywi, jak nazywali ich mieszkańcy miasta, minęli bez przeszkód zwłoki i czujkę. Do miasta miały tylko do pokonania kawałek stepu i pagórek, pod którym leżały kolejne trupy i dwie zniszczone ciężarówki rakietowe.
Żywe trupy i pandemia, po której zaczęły się pojawiać do dzisiaj jest brzemienna w skutkach. A teorii, skąd się wzięła jest tyle, ilu ludzi się nią zajmujących, czyli setki albo i tysiące. Kiedy świat, jaki był wtedy ludziom znany umarł na dobre, a państwa czy jakiekolwiek inne instytucje i organizacje rozpadły się, ludzkość wiedziała co trzeba robić. Szybko ludzie poczęli się skupiać w miastach i miasteczkach, grodząc się od falujących pod ogrodzeniem falami żywych trupów. Walczyli z nimi jak za dawnych czasów, wylewając na łeb gorący olej, rozpryskując benzynę, następnie zrzucając koktajl Mołotowa. Jakkolwiek by z nimi nie walczyli, ludzie byli w mniejszości, a wrogów przybywało. Broń palna, sprawdzała się ale do walki z taką nawałą przeciwników była mało skuteczna. Długo nie było dobrego sposobu do zwalczania żywych trupów, aż w końcu postanowiono że najlepszą walką jest ucieczka. No i broń palna oraz podpalanie, choć mało skuteczne, tylko one pozostawały.
Miasto Murów na początku swojego istnienia, też było oblegane grubym pierścieniem żywych trupów. Wtedy zamieszkiwali je politycy, troszkę wojska i mnóstwo cywili. A jedzenie, kończyło się z dnia, na dzień w coraz szybszym tempie. I w końcu wymyślono, co należy zrobić i jak to załatwić. Pod murami, wykopano cztery tunele. Jeden na północ, na południe, na zachód i wschód. Dzięki nim dopiero, możliwe stały się wypady na szabrowanie arsenałów i sklepów, ponieważ umożliwiały opuszczenie miasta, grubo za pierścieniem umarlaków. Kiedy dotarła pierwsza dostawa amunicji, szybko została zużyta na odstrzeliwanie głów napastnikom, a nie inaczej było z pierwszą cysterną benzyny, która wjechała do miasta.
W gorszej sytuacji były na przykład miasta takie jak Treet Hown czy Sols. Oba, były wybudowane na wzniesieniach. Myśleli że zapewni im to jakąś formę polepszenia tu i tam warunków, że będą mieli o wiele lepsze baczenie na okolice. Niestety, nie pomyśleli o tym, żeby sprawdzić z czego jest zbudowane owo wzgórze. Marmurowa skała, nie uginała się pod kopiącymi, dopóki Ci nie padli z głodu i wyczerpania, a zaraz za nimi, w ich ślady poszła reszta mieszkańców miasta. I choć to odległe czasy, Sols i Treet Hown do dzisiaj stoją, zamknięte na głucho. Ci, co tam byli opowiadają iż by to miało być rzekomo miasto duchów i opowiadają o porozciąganych po całej twierdzy szkieletach i o pamiętnikach, jakie znajdowali.
Jeden z nich do dzisiaj znajduje się w księgozbiorach Miasta Murów w Górnym Dystrykcie. To co w nim napisano, pozwala sobie wyobrazić to, co tam się działo…
„Dzień 43, 13.12.2030
Ukrywam się tu przed nimi, nie chcąc być pożartym, ale sam nie mam co jeść i obawiam się, że jeżeli będę chciał przeżyć, też będę musiał zapolować na żywych ludzi. Wczoraj jak wypełzłem z tej szopy, widziałem jak kilku mężczyzn na kształt żywych trupów pod murami, pożerało jakaś wrzeszczącą kobietę. Pomógł bym jej, ale… Nie, nie ma dla mnie usprawiedliwienia. Stchórzyłem i teraz ten krzyk, ten widok będzie mnie prześladował…
Dzień 50, 20.12.2030
Wiem, że już długo nie pociągnę. Odżywiam się własnymi ekskrementami i do tego żrę słomę i siano. Wczoraj odkryłem że w niektórych deskach siedzą korniki, ale to wciąż za mało. Potrzebuję jedzenia, inaczej długo nie pożyję. A najlepiej będzie to zrobić, nim kompletnie opadnę z sił. Od tygodnia nie słyszę kanibali, może umarli z głodu lub zjedli siebie sami?
Dzień 64, 04.01.2030
Nie wiem jak ktokolwiek mi wybaczy to co zrobiłem, ale nie miałem naprawdę wyboru. Przeszukiwałem tylko stare sklepy i spichlerze, ale nie znalazłem tam nawet okruszka. Ktoś też postanowił tak zrobić, albo po prostu czekał aż jedzenie samo do niego przyjdzie. Zaatakował mnie, walczyliśmy. On miał nóż, ale jakimś cudem sam go dźgnąłem jego własną bronią. Na początku chciałem zostawić tam to truchło, ale nie mogłem. Wiem, że bez jedzenia długo nie pożyję. Ten mężczyzna, może wystarczy mi na miesiąc, aż jakieś inne miasto w końcu nam pomoże.
Dzień 68, 08.01.2030
Jestem zgubiony… Pomoc nie nadejdzie… Wiedzą gdzie mam kryjówkę, wyczuli mnie. Nie pilnowałem się, kiedy gotowałem. Jeśli ktokolwiek znajdzie ten dziennik, niech przekaże go Emilii.
Emili, jeśli to czytasz… Przepraszam Cię za to wszystko  i wybacz mi…”
Takie to oto rzeczy działy się w tych miastach. Gwałty, kanibalizm, rozboje. Każdy liczył tylko na siebie, w drugiej osobie widząc tylko kawał mięsa, przyszły posiłek. Dlatego też tak wystrzegano się później stawiania fortec na skalnych wzgórzach, w górach i gdziekolwiek, gdzie nie było miejsca na wykopanie tunelu i możliwości na ucieczkę.
Normalnie, na żywe trupy w okolicy miasta wzniósł by się alarm, murowi snajperzy zbiegali by się, przeładowywano by już magazynki. Same tunele, były tylko w razie konkretnej awarii i nieużywane od momentu, kiedy padły trupy pod murami. Żołnierze którzy wyszli z pojazdów odsapnąć, parkując zaraz pod wzgórzem, nie zauważyli nawet spokojnie wlokących się sylwetek na jego szczycie. Kiedy weszły na stok, przyśpieszyły znacznie wędrówkę, a niektóre żywe trupy po prostu się z niego sturlały wprost w świętujących sukces żołnierzy. Zaczęło się robić gorąco i nie było to spowodowane płonącym stosem ciał.
Widzący to zajście, będący bliżej murów Steve, który akurat siedząc za kierownicą żuł prymkę tytoniu, aż uniósł do góry swoje gogle.
- Żywi… - powiedział sam do siebie, sprawdzając czy ktoś mu to potwierdzi, ale kiedy do jego uszu dotarł pierwszy krzyk zagryzanego żywcem żołnierza sam wypluł na głos to słowo jeszcze raz – Żywi! Żywi!
Wrzasnął dwa razy i nacisnął klakson. Po drugiej stronie pobojowiska, u podnóża wzgórka zaklekotały  automaty i huknęły strzelby. Niestety sylwetki ze wzgórza, cały czas schodziły w coraz większej ilości. Ostatnią taką grupę w tych okolicach, widziano pięć lat temu. Zmusiła ona miasto do ponad dwu miesięcznego zamknięcia głównych bram. Dla konsumowanych Rycerzy, nie było wielu opcji. Ot, po prostu zginą i zasilą szeregi swoich niedoszłych wrogów.
Staruszek określając siły na zamiary, zdecydował jedno. Zgłosił bazie, aby otworzyła bramy. Że będą się szybko ewakuować. I tak też się stało. Zabrano tylko ciała Rycerzy te, które zabrać byli w stanie. Potem spoczną ich prochy w kaplicy w Górnym Dystrykcie, ale tym czasem pojazdy po prostu zaczęły wracać do parków maszynowych. Silniki wprawiły koła i gąsienice w ruch. Kilka minut później, kiedy jeszcze w najlepsze płonęło ognisko z ciał żołnierzy z miasta Wysokiego, żywi po skonsumowaniu tych kilku Rycerzy u podnóża wzgórza, zaczęli gromadzić się pod murami miasta.
Strażnicy Murowi, którzy jeszcze nie tak dawno ledwo przeżyli spadające im na łeb rakiety, teraz patrzyli w dół murów z nietęgimi minami. Oznaczało to sporo pracy, w końcu amunicji mieli dość. Niestety był taki problem, iż zespół Tima zgłosił niedawno iż radio mu szwankuje, ale przybędą na czas. A jedyne co ich spotka, to zamknięte bramy i szczelny kordon żywych trupów. Jedyną opcją, było wysłanie im naprzeciw małego oddziału z informacją.

Wpis #004


W miejscu, w którym kwatermistrz wraz z pomocnikami wydawali broń, panowała nieposkromiona wrzawa. Każdy słyszał gorączkową obronę na murach i wybuchy rakiet, ale nikt w zasadzie nie wiedział co wybucha, kto atakuje, czym i po co. Gdzieś wśród kłębowiska, ktoś postawił kilka krzeseł, na których stanęli dowódcy grup, między innymi Stary. Wszyscy wiedzieli o co chodzi, więc zbliżyli się na tyle blisko, na ile mogli. Głos zabrał siwy staruszek, z już naciągniętym na głowę hełmem:
- Żołnierze! Rycerze Miasta Murów! Przed chwilą zostaliśmy zaatakowani, jak donoszą Strażnicy Murowi, przez żołnierzy miasta Wysokiego. Nasze bataliony spod ich miasta donoszą, iż nie zaobserwowali żeby ktokolwiek opuszczał miasto, więc możliwe że po prostu otoczyli nasze stanowiska lub mają jakiś tunel. Nieważne, bowiem oni już dostali rozkazy aby ich przycisnąć. Właśnie nasze mury są dewastowane przez samobieżną wyrzutnię rakiet, a pod murami zbierają się saperzy, aby wysadzić bramę. Dlatego też każdy to żyw ma zabrać broń i przydziałową amunicję, pierwsi zabiorą się na pojazdy. Reszta będzie się musiała przebiec. Kierowcy otrzymali rozkaz. Bradley, dwa HUMVEE i T-34 pojadą załatwić rakiety. Reszta specyfikuje ludzi pod murami.
Broń, szybko znikała z arsenału. James załapał się na wysłużonego Mosin-Nagata, Jeff na MP5, a Steve z racji iż był kierowcą, bez kolejki odebrał swój pistolet M9 oraz UZI.  Kiedy zbiegli wraz z resztą żołnierzy na parking, na Jeepie Willisie siedział Starszy, ładujący amunicją M60 zamocowane na obrotowym łożysku. Wielkie bydle dysponujące zabójczą siłą ognia, choć było już nieco przestarzałe. Kiedy zobaczył swoich, przywołał ich do siebie.
James usiadł koło Steviego, Jeff zapakował się pod nogi starszemu. Ten tylko przeładował M60 i wydał rozkaz Steviemu, aby ruszył. Jeffrey miał podawać staruszkowi amunicję i pomagać w przeładowywaniu, pilnować aby taśma nabojowa się nie skręcała i podawać pozycje celów, które uzna za najgroźniejsze, na przykład te uzbrojone w granatniki lub wyrzutnie rakiet.
Steve nie jechał w konwoju składającym się z Bradleyów, czołgów i innych pojazdów pancernych, za to trzymał się z boku. Kierowali się do bramy, którą wcześniej wjeżdżali. Jeep, nie będący blokowany przez swoich większych braci, po prostu ich wyprzedzał.
Ze wzgórza, które ukrywało Katiusza, rozpościerał się przeraźliwy, ale i zarazem piękny widok. Sypiące się z murów pociski z działek, haubic, armat i CKMów, dostawały to samo od żołnierzy z dołu którzy organizowali sobie spod ziemi coraz większą ilość materiałów wybuchowych, granatników i towarzyszy. Makabrycznego obrazu, dopełniały nadlatujące rakiety, które wybuchały w zetknięciu z murem, wyrzucając w powietrze tony gruzu, pyłu i dymu. Z lewej i prawej strony, kierowały się do miasta prawdziwe, żelazne zastępy pojazdów opancerzonych. Jakieś salwa rakiet trafiła w „Majora”, który niebezpiecznie przechylił się w stronę krawędzi muru, a zaraz potem runął z impetem.
Jeden z żołnierzy miasta Wysokiego, przymierzył i odpalił jednorazowego LAWA, który pofrunął na spotkanie z bojowym wozem piechoty, MCV-80 Warrior. Pocisk rozprysnął się na kabinie wozu, rozrywając ją w efektownego „tulipana”. Wóz, zakręcił się tylko na gąsienicy i zjechał z szutrowej drogi, wprost do głębokiego rowu, wypełnionego wodą.
Na szczęście nie zanurzył się cały. Drzwi do części transportowej, gdzie siedzieli Rycerze otworzyły się ciężko. Kilka sekund później zaczęli już z niego wyskakiwać wojacy, strzelający ogniem koszącym w kierunku spanikowanych żołnierzy przeciwnika. Terkot kałasznikowów, M4 i innych narzędzi do siania mordu, było słychać daleko, daleko za wzgórzem.
Na szczęście i tam pojawiły się pojazdy Rycerzy. Pierwsze ogień otworzył Bradley, rozrywając kabinę jednej z ciężarówek. Potem coś huknęło daleko z tyłu. T-34, przypomniało o sobie, trafiając drugi pojazd, który automatycznie przemienił się w płonący wrak. Dwa HUMVEE, już praktycznie stawiając kropkę nad „i”, dopilnowały by z polowego obozu nie uciekł żaden członek obsługi wyrzutni rakiet, ani żaden żołnierz.
Steve już po kilku pierwszych minutach walki, przestał omijać zwłoki zalegające na placu, na którym wcześniej stały namioty i łóżka, na które teraz wykrwawiali się żołnierze wroga, a brezent wkręcał się w gąsienice pojazdów. Staruszek niczym oszalały, niczym za młodszych lat wystrzeliwał całe taśmy amunicji w kierunku pierzchających żołnierzy i teraz, przestał już nawet słuchać poleceń celowniczego, którym został Jeff. James za to, pewniej czuł by się z maszynowym karabinem, ale jego stały przydział został w szafce, więc męczył się tym karabinem powtarzalnym. W dodatku, co przymierzył w kogoś, to kierowca najechał na wybój, a to ostro skręcił. Nie był to karabin, przeznaczony do strzelanie z jadącego po nierównym terenie pojazdu. Gdzieś w oddali, jakiś granatnik trafił w szarżującego na grupę uciekinierów HUMVEE, gdzieś tam grupa saperów z miasta Wysokiego, wysadziła się podbiegając do czołgu, właśnie wymierzającego lufę w spinających się po wzgórzu uciekinierów.
Ale i ich dni były policzone, ponieważ na wzgórzu już ustawiały się dwa HUMVEE, Bradley oraz T-34. Kiedy wszystkie te maszyny, huknęły ogniem jakby na rozkaz, niedawni wspinacze zaczęli zsypywać się z górki niczym ciśnięte kamienie. Żołnierze którzy nie załapali się na pojazdy, z krótkimi mieczami dobijali rannych oraz ściągało ich na kupę. Gdzieniegdzie jeszcze rozległ się pojedynczy wystrzał, ale i tak miasto Wysokie nie przewidziało tego, jak szybko może zadziałać obrona Miasta Murów. Utwierdzeniem wygranej, było tylko powrzucanie do jamek w których ukrywali się żołnierze granatów fosforowych, a następnie kostki C4. Ziemią wstrząsnęła seria wybuchów, gdzieniegdzie nawet krzyków, ale Rycerze byli bezwzględni, bo musieli tacy być. Nikt nie płacił im za jeńców, a za wypuszczenie wroga mógł im nawet grozić sąd polowy. Dlatego po prostu pilnowano z zasady, aby nie pozostał się żaden żywy napastnik. A kiedy wszyscy byli martwi i ściągnięci na kupę, polano ich benzyną i podpalono, uprzednio zabierając łachy, buty, broń, amunicję i wszystko, co mogło się przydać mieszkańcom miasta. Nawet zakrwawione mundury, wyprane, wygotowane i na nowo poszyte, mogły ubrać kilka rodzin z podmurza.
Smród palonego mięsa, roznosił się po okolicy, dając do zrozumienia żołnierzom którym jakoś się udało uciec, że to nie był dobry pomysł. Grube mury Miasta Murów, były niczym mury starożytnej Troi. Niezdobyte.
Kilku Rycerzy o słabszych żołądkach, zwymiotowało gdy smród palonych trupów trafił do ich nozdrzy.

środa, 17 kwietnia 2013

Wpis #003


Do mieszkania, które na drzwiach miało tylko zwięzły napis Steve Plux, rozległo się pukanie. Po chwili, drzwi otworzył zaspany szatyn, z włosami jak zwykle postawionymi na żel.
- Elo Steve. Chodźmy, Jeff powinien być już u „Majora” – powiedział James, nieco przygnębiony przez kłótnię z małżonką.
- Aha... – skwitował to krótko szatyn.
Dwójka mężczyzn, ruszyła dalej korytarzem. Co się stało dziwnego w trakcie tej wędrówki, rozmowę rozpoczął Steve, ten wiecznie milczący jegomość, choć i to się zdarzało.
- Słuchałeś dzisiaj radia? – zapytał.
- Nie, mam ciche dni z Jenny. Co mówili ciekawego?
- Mówili o tych namiotach, co je rano czesaliśmy. Zbadali czujki na wschodnich rubieżach miasta, wszystkie uszkodzone. Kamery nic nie nagrały. Tak samo nie znaleźli nikogo żywego, a więc podejrzewają że wróg mógł jakość wejść do miasta, albo próbować wejść. Albo wrócić z posiłkami.
- No, to faktycznie niedobrze. Naprawili czujki?
- Nie, nadal je naprawiają. Może za dwa dni będą śmigać.
Na tym rozmowa, zakończyła się. Dalszą drogę, pokonali bez słowa, aż w końcu stanęli przed schodami które prowadziły do dolnej części baru. Chyba najgłupsza rzecz, w jaką mógł być wyposażony bar. Strome schody. Wielu Rycerzy uważało, że zostało to specjalnie tak zrobione, aby mieli gorzej. Na ten przykład Strażnicy Murowi, nie mieli takich chorych utrudnień. Ale „Major”, i tak ściągał dużą ilość żołnierzy Miasta Murów. Kolejny bar znajdował się dopiero po przeciwnej stronie murów, co oznaczało kilkunastu kilometrową wędrówkę oraz kolejny w Górnych Dystryktach, ale to była luksusowa i kameralna tawerna. I zakaz wstępu do niej mieli Rycerze, Strażnicy Murowi, Strażnicy Miejscy oraz Zakonnicy. Jedyna zbrojne ramię Miasta Murów, które miało dostęp do tej luksusowej tawerny, to byli Strażnicy Lordowscy jeśli do tawerny zechciał wejść jakiś Lord, Straż Prezydencka jeśli prezydent miał spotkanie w tawernie oraz Paladyni, wystrzegający się alkoholu i będący czymś na kształt świetnie wyszkolonych komandosów, wzywanymi najczęściej tylko w naprawdę ciężkich warunkach.
Ale i tak najgorzej mieli Zakonnicy. Było ich mało, a w dodatku byli biedakami z podmurza. Powołani przez Lorda Hibervalera, chronili najbiedniejsze warstwy, organizowali dla nich msze i bronili majątku kościoła. Najczęściej zmuszeni do walki byli tylko za pomocą broni białej. W roku 2050 jednak wykazali się chartem ducha i niezłomną wiarą, kiedy to oni, pokonali małe ognisko wirusa ożywiającego zwłoki. Tylko za pomocą broni białej, choć trzech z piętnasto osobowej grupy, miało przedwojenne muszkiety.
Sam bar „U Majora” był całkiem znośnym miejscem, jak na te czasy. Choć wydawać by się mogło, że to zwykła mordowania, było tu bardzo spokojnie. Zresztą Rycerze i Murowi często współpracowali, więc nie mieli tyle zatargów co na przykład Rycerze i Miejscy, którzy całą swoją służbę przesiadywali na ulicach Górnego Dystryktu.
Jeff, za nim w barze pojawił się James oraz Steve, zdążył sam rozprawić się z trzema butelkami piwa. Jak mówił, „mam gdzie wlać, to wlewam”, najczęściej przy tym klepiąc się po brzuszysku. Na widok kompanów z grupy, twarz rozciągła mu się w lekko już podchmielonym uśmiechu.
- Nareszcie przyszliście – wrzasnął ze swojego stolika –Herman! – ryknął do barmana, który nadstawił ucho wyczekując zamówienia ­– Dwa duże piwa, dolicz mi do rachunku!
W tym czasie James i Steve zdążyli zająć miejsce koło swojego kolegi.
- Steve słyszał w radiu, że czujnia na wschodnich rubieżach całkowicie rozjebane. Tam musieli się dosta…
- Musimy James? – przerwał wywód Jeff, kiedy na stoliku wylądowały dwa pieniące się piwa – Nawet tutaj musimy gadać o robocie? Daj spokój, przynajmniej mi.
- Dobra… - James napił się pieniącego napoju – Nie powinien przyjść Felix?
- Nie, jest z Timem i z gruzowcami w Chicago. Powinien wrócić jutro wieczorem, z transportem.
- Przecież powinien być już dzisiaj. Tim mu przedłużył służbę?
- Aha. I do tego wyznaczył gruzowców Himleya. Znając życie Himley chce się opierdalać, a Felix próbuje ich zmusić do roboty. Do tego odpędza żywych, bandytów i całą tą masę, cholernych stworzeń.
- Przejebane – wtrącił Steve.
- Dokładnie Steve – odbąknął Jeff.
Felix, Steve, Jeff i James. Razem wstąpili do Rycerzy, razem opuścili Górny Dystrykt i swoje rodziny, po to by chronić swoje miasto. I długo byli razem ze sobą w jednej drużynie, dopóki Felix nie upilnował więźnia, Szczura. Jednego z rabusiów okolicznego gangu który cały czas próbował przebić się przez mury Miasta Murów i zrabować je. Niestety tak jak mieli odwagi po czubek głowy, ich rozumki i ocenianie sił na zamiary, leżało z dobry metr pod poziomem gruntu. Felix, oczywiście dostał takiego do opieki, za nim nie wrócą do miasta, aby później go przesłuchać, a wtedy byli na wypadzie w supermarkecie. Jego podopieczny, zerwał się ze sznura. Mając rozkaz upilnowania go za wszelką cenę, oddał kilka strzałów, ale Felix nigdy nie był dobrym strzelcem, choć wtedy trafił każdą, z dwóch wystrzelonych kul. Problem polegał na tym, że celował w nogi, a nie w wątrobę i płuco jeńca. Szybko został zdegradowany do stopnia sierżanta i przeniesiony z Rycerzy Starszego do Wściekłego Tima, szerzej znanego jako „pierdolony gnój”.
Pilnował gruzowców, wydobywających gruz na budowę murów i domów. Pozyskiwali go ze starych wieżowców oraz innych domów, rozbierając je ręcznie, cegła po cegle. Nic się nie marnowało, czy to kozły czy pokrycia dachowe. Wszystko miało swoją wartość. I choć gruzowcy dostawali kupę murańskich marek, jedna drużyna, a dokładnie Gruzowcy Himleya, mieli nieco inne poglądy polityczne i uważali, iż są wykorzystywani jak niewolnicy. Dawno chorąży Bittler i generał Startok rozwiązali by ją, gdyby nie fakt, że była to drużyna karna, a więzienia były już dawno, dawno przepełnione, jak i obozy pracy. Mimo wprowadzenia kary śmierci za co poważniejsze wykroczenia, pomniejszych złodziej cały czas była masa i cały czas przybywało ich w areszcie.
Felix na szczęście już sam z tego zrezygnował, składając papiery o przeniesienie do Szperaczy. Mieli te same prawa co Rycerze i też zamieszkiwali wnętrza murów, choć byli troszkę lepiej traktowani. Po pierwsze, oni zajmowali się tylko szukaniem magazynów z żywnością, bronią i wszystkim, co mogło by się kiedykolwiek przydać miastu. Oznakowywali opuszczone domy, aby gruzowcy mogli przyjechać i je rozebrać, oznaczali drzewa, które jeszcze nie zostały ścięte lub nie spłonęły. Oznaczali cieki i zbiorniki wodne. Oznaczali, zbierali i pozyskiwali wszystko, co mogło by się przydać miastu. Rycerze natomiast, byli zbrojną częścią i ochroną szperających, czyli byli dodatkiem. I to dlatego, w większości przypadków cała chwała spływała na Szperaczy.
Niestety bez przeszkolenia bojowego, często padali ofiarami dzikich zwierząt, bandytów i żywych. Często Rycerze byli odsyłani na fronty, na przykład na zachód gdzie toczył się bój z żywymi oraz na południe. Tam, na południu było najgorzej. Podobno, wojnę jako pierwsze wypowiedziało miasto przez mieszkańców Miasta Murów zwane Wysokim, po przez wysokie wieże obronne. Były bardzo piękne i majestatyczne, ale niestety bardzo słabe. Wojskom Miasta Murów udało im się wszystkie prawie zawalić, w pierwszych trzech godzinach wojny oraz zrobić wyrwę w murze, mimo wszystko Lordowie zakazali wkraczania do miasta Rycerzom. Rozkazali tylko utrzymywać wyrwę oraz nie dopuszczać do kontrataku. W jakim celu to robili, nie wiedział nikt. Dlatego też, na piętnastoosobową grupę Szperaczy, przypadał jeden Rycerz do ochrony. To bardzo mało, kiedy trzeba się rozejść i przeszukiwać podziemne kompleksy, gdzie za jakimiś drzwiami siedzi szczur wielkości lwa. A miastu Wysokiemu, wojnę w rzeczywistości wypowiedziało właśnie Miasto Murów, a nie jak głosiła propaganda, na odwrót.
Rozmyślania i spokojne sączenie piwa, przerwał rozlegający się na murach alarm bojowy. Od razu, jak z bicza trzasnął, na piętrze dało się słyszeć głośne, prawie jednostajny odgłos szurania. I w jednej chwili, górna część baru była pusta. Każdy wiedział co to oznacza. Coś lub ktoś, przeszło przez czujki i zostało wykryte.
- Chodźcie, popatrzymy – zaproponował Jeff.
- Nie wiem czy to dobry pomysł, Murowi nie lubią jak im się człowiek pałęta pod nogami. I nawet nie mamy czym im pomóc.
- Pierdolenie, Steve, ty idziesz?
- Przeszedł bym się.
- Chodź James – powiedział Jeff, już praktycznie stojąc i naciągając na siebie letnią kurtkę w panterkę.
James, nie mając wyboru zgodził się. Mężczyźni ruszyli po schodach, następnie wyszli na mury. Rozciągała się przed nimi niesamowicie wielka przestrzeń, usiana domostwami z gruzu oraz cegły. Przy krawędzi muru która graniczyła z rubieżami, przy zamontowanych czterolufowych działkach, przy haubicach, przy armatach i przy ciężkich karabinach maszynowych, siedziało po kilku Murowych i czekało. Z niektórych domów, dobiegło jeszcze kilku Murowych oraz strażników ubranych w ciemniejsze mundury, którzy dzierżyli karabiny snajperskie. Oni zajmowali pozycje za workami z piaskiem, przy stalowych osłonach ze sporymi wizjerami. Na tyle dużymi, aby można było wycelować i oddać strzał, wystawiając tylko lufę.
Wszyscy swoje oczy skierowane mieli na horyzont, za nic mając niebo. Z plotek, wiedziano że tylko jedno miasto miało samoloty, a to i tak w niewielkich ilościach. Na szczęście oni zajmowali się własnymi sprawami i pozostawali neutralni. Tylko milczący Steve, kręcił głową, oglądając niebo. Był w prawie najwyższym miejscu w mieście, nie licząc wieży świątynnej w górnym dystrykcie i miał tu ku temu niezłe warunki.
Wyglądało to jak spadające gwiazdy, lecz Steve nie był w ciemię bity. Wiedział, co to jest ze starych taśm filmowych i książek, które walały się po całym jego mieszkaniu. Szarpnął za rękaw blisko stojącego Jamesa.
- Katiusze… Lepiej spierdalajmy z murów…
James zadarł głowę do góry. Faktycznie, w kierunku ich pozycji leciało kilkanaście rakiet. Czujki tutaj z resztą nie były ustawione zbyt daleko, a wypatrzenie co kryje się za horyzontem uniemożliwiało wzniesienie, jakkolwiek dobrą lornetkę miał by Kapitan Straży Murowej.
- Ludzie! – wrzasnął Młody – Głowy do góra! Spieprzajcie!
I może by i nawet atak rakietowy kogoś zdziwił, gdyby z namiotów które nie tak dawno przeszukiwali, wybiegli mieszkańcy Miasta Wysokiego. A raczej ich żołnierze. Sposób na uśpienie czujności Rycerzy był prosty. W namiotach upozorować atak, samemu ukryć się w jamkach tuż pod nimi. Kiedy rozlegnie się alarm na murach, który słyszeli głośno i wyraźnie, ujawnić się.
Kilku strażników spojrzało w górę i wiedziało w czym sprawa, dlatego też zaczęli uciekać gdzie popadnie. Z dołu poleciało kilka pocisków z granatników RPG, po żelaznych osłonkach zaczęły się rozbijać i rykoszetować pociski. Rakiety, zbliżały się coraz szybciej. Wielu Murowych zaczęło już strzelać do uwijających się na dole jak w ukropie ludzików, nie słysząc donośnych okrzyków i nawoływań do ucieczki, które były zagłuszone przez huk wystrzałów. James bodajże sam by się rzucił ich odciągać od działek i karabinów, ale Steve wraz z Jeffem, który też zorientował się w sytuacji, chwycili swego przyjaciela pod ramię i wciągnęli do baru. Nie zdążyli znaleźć się piętro niżej, lokalem za trzęsło, a ich rzuciło na stoliki i bar, za którym tulił się barman ściskający Winchestera. Na murach, uderzające rakiety wzbijały tumany gruzu, raniły ludzi oraz uszkadzały obronę murów.
Na to wszystko odpowiadały liczne salwy z armat, haubic oraz szczęk karabinów maszynowych. 105 mm armaty miały co prawda odpowiednią donośność, aby strącić cholerną ciężarówkę z rakietami, ale wzgórze przeszkadzało w jej namierzeniu i w dodatku, jak podejrzewał James, zmieniała pozycje wzdłuż wzgórka.
Po chwili, alarm bojowy rozległ się dla rycerzy. Mężczyźni wstali i pełni zdziwienia oraz kurzu we włosach, ruszyli biegiem do kwatermistrzów. Nie byli jedynymi którzy słyszeli wezwanie pod broń. Korytarze pełne były rosłych chłopów ciągnących w tym samym kierunku, po to samo. Po broń, by bronić swojego kącika i ludzi, którzy z nimi w tym kąciku współżyli.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Ucieczka z Szeleństwa - wpis #002


Rodzeństwo Vivatów, stało samotne i opuszczone przy zgliszczach swojego domu, w którym się wychowali, ale byli w nim w swoim rodzaju więźniami. A teraz czekał na nich cały do kontynent, aby mogli w nim znaleźć swój nowy dom czy też szczęście. Los tylko wiedział, czy kiedykolwiek je odnajdą. I chodź Granit na planecie Solo, był jak na razie największym zamieszkałym kontynentem, nadal pozostawały na jego mapie białe plamy. Krąży legenda o pewnym kartografie, który poświęcił życie na przebycie Granitu w linii prostej, z zachodu na wschód. Zajęło mu to 50 lat, a nie polegał tylko na swoich własnych stopach.
Tak jak Granit był wielki, tak wiele mieszkało na nim różnych ras. Najpopularniejsi byli ludzie, a zaraz po nich elfy i krasnoludy. Chociaż, tak naprawdę nikt tego nie jest w stanie zliczyć. Granit to również świat daleko idącej techniki oraz magii, gdzie te dwie dziedziny życia przeplatają się między sobą i uzupełniają.

- Rol… - odezwała się swoim niewinnym głosem Lidia i spojrzała na brata, jak na ostatnią deskę ratunku – Co my teraz zrobimy?
Łzy same cisnęły się jej do oczu, nie wiedziała co robić. W kilka chwil, straciła całą swoją rodzinę, dom, dotychczasowe życie. Mogła jedynie położyć się i płakać, gdyby nie brat.
- Musimy się zbierać, Ci z którymi ojciec robił interesy mogą lada moment wrócić. Zanieś to co możesz do pół-ciężarówki, ja wezmę resztę. I poszukaj w sobie jakiś worków, będziemy musieli udawać że wieziemy grzyby, a potem… - zrobił pauzę w wypowiedzi, by się w ogóle zastanowić co może się wydarzyć potem, nie miał pomysłu na to jak uciec z Szaleństwa – Potem… Potem jak tylko przejedziemy przez przełęcz, wciśniemy gaz do dechy.
Plan ten był tak samo głupi, jak i ryzykowny, ale z pewnością o wiele mniej niż przejazd przez wąski przesmyk bazyliszków, przed którym pewnie już rozłożyli namioty Strzelcy. Zapewne zdziwił by ich brak Arnolda, ich wodza oraz ojca Rolanda i Lidii. Musieli zaryzykować.
Lidia, była bardzo piękną dziewczyną, jak na swój wiek. Długie ciemne włosy do piersi, niebieskie oczy oraz alabastrowa wręcz karnacja, czyniły z nią bardzo atrakcyjną. Nie raz Roland musiał ją bronić w Szaleństwie, przed zakusami pijanych zachlaj mord. A on sam, był niepozornym, wysokim chłopakiem o takim samym kolorze włosów jak siostra i kolorze oczów po matce, zielonym. Nie był wysportowany, praca przy grzybach mu wystarczała. Nie było po nim widać jego siły, a nie raz zadziwiał najemników pokonując ich w siłowaniu się na ręce.
Kiedy samochód został zapakowany tym, co udało im się zabrać z domu przed podpaleniem, Roland zasiadł za kierownicą. Siostra ze łzami w oczach, usiadła obok niego i pogrążyła się w rozmyślaniu. Broń i sprzęt biwakowy, owinęli workami w których wozili grzyby. Nikt nigdy nie sprawdzał tego, co wwożą farmerzy do miasta, no bo oni by mogli tam wwozić? Piasek i kamienie? Nonsens. Nikt nie pofatygował się o sprawdzenie worków i tym razem, kiedy przekraczali przełęcz i wydostawali się z doliny.
Cała przełęcz była wypełniona zasiekami, zaporami i żołnierzami Gregora. Ale płacone im było za to, aby transport grzybów był bezpieczny, tak samo jak plantatorzy. Nie przeszkadzali w przejeździe, z daleka rozpoznając ciężarówkę Sebastiana Vivata i otwierając bramki. Łowcy skarbów i łowcy głów nie mieli takiego szczęścia, oni musieli naprawdę się postarać by wejść lub wyjść z Doliny Martwej. Nie raz Roland był świadkiem, jak takich bito do nieprzytomności, odbierano łup lub dowód na zabicie jakiegoś poszukiwanego bandytę, a potem go samego sprzedawano tym, którym niedawno podpadł. Najlepiej było takim korzystać z nieoficjalnych przejść.
Problemy zaczęły się dopiero przy wyjeździe z Szaleństwa. Nie licząc przełęczy, wyjechać z niego można było dwoma z trzech bram. Jedna stojąca w depresji, została podmyta i w efekcie utonęła w błocie. Pozostałe bramy były ufortyfikowane i strzeżone przez straż miejską oraz kontrolujących straż miejską najemników Gregora. Roland nim zdecydował się staranować którąś z nich, najpierw zaparkował auto w centrum i przeszedł się wokół nich.
Rekonesans wykazał, że brama prowadząca na północ, do sforsowania się nie nadaje. Od czasu kiedy był ją zobaczyć, sporo się zmieniło. Powstał podwójny mur, wybudowano wieżyczki strzelnicze oraz postawiono robiącą wrażenie, stalową bramę. Co najlepsze, nie miało to zapobiec atakom, tylko ucieczką takim jaką planował Roland. Na szczęście brama prowadząca na zachód, prezentowała się o wiele, wiele lepiej. Tam, jedyne czym było trzeba się martwić, to szlaban i kilku strażników oraz zapory w postaci beczek z piaskiem. Nie było to nic, czego nie dało by się pokonać tym  złomem, jakim dysponowali. Decyzja została podjęta.
- Lidia, trzymaj głowę nisko – pouczał Roland siostrę, kiedy powoli zmierzał w kierunku bramy zachodniej – Będą pewnie do nas strzelać, ale za wszelką cenę nie wolno Ci podnosić głowy. O mnie się nie bój, jestem żywotny jak karaluch. Weź to, gdyby samochód się zablokował – podał jej mały, kompaktowy pistolet który ojciec dostał od Strzelców – Wiesz jak się tym posługiwać, czytałem Ci kiedyś o tym i nie truj mi tu, że nie dasz rady.
Lidia, ze smutkiem w oczach skinęła mu tylko głową, oglądając broń z ciekawością. Nie miała doświadczenia z bronią palną, tylko kilka razy strzelała ze sztucera ojca. A to była zupełnie inna broń, nawet nie wiedziała czy jest gotowa aby mogła strzelać. Ale postanowiła „nie truć” bratu. Nie było potrzeby, aby niszczyć jego ryzykowny, aczkolwiek mogący zadziałać plan na ucieczkę z miasta.
Kiedy Roland znalazł się na ostatniej prostej, przycisnął gaz do dechy. Pół-ciężarówka powoli się rozpędzała, a on tylko zmieniał biegi. Strażnicy zauważyli ją z daleka, na pustej drodze. Nikt nie ryzykował oberwania kulki, nawet przez pomyłkę, a takie przypadki się zdarzały. Pierwsze strzały, były ostrzegawcze, w powietrze. Kilka kolejnych, zrykoszetowało o karoserię pojazdu, kilka przebiło szybę. Może i ta pół-ciężarówka była wrakiem, ale była naprawdę wytrzymała. Schody zaczęły się, kiedy Roland wjechał przednimi kołami na drut kolczasty rozstawiony pomiędzy beczkami, a ten owinął się wokół opon, z których błyskawicznie uciekło powietrze. Ale mimo to, nie zwolnił. Kule huczały im nad głowami, wskrzeszały iskry, sflaczałe opony wydawały ten swój charakterystyczny odgłos na brukowej kostce, a straż i najemnicy, krzyczeli na siebie i na dwójkę pasażerów w aucie.
Auto zatrzymało się dopiero pięć metrów za szlabanem, kiedy z silnika buchnął rozgrzany olej i para, z podziurawionej chłodnicy, a przednie koła to były tylko felgi owinięte drutem kolczastym.
- Lidia, będę Cię osłaniał, zabierz plecaki z paki i biegnij do lasu, na północ. I biegnij tak szybko, jak tylko potrafisz. A potem się ukryj.
- Roland… - zdążyła tylko powiedzieć.
- Już! – wrzasnął brat, wyskakując z szoferki z pistoletem maszynowym w ręce, strzelając w kierunku ludzi koło bramy. Ci padli na ziemię, niektórzy zaczęli się wycofywać, a jeszcze inni nacierać, a to właśnie tych  miał głównie na celowniku chłopak. Może nie był snajperem, ale pistolet zdobyty przez ojca, oferował naprawdę dobrą szybkostrzelność i ciężko było się ukryć przed takim gradem pocisków.
Coś siostrze mówiło, że nie zobaczy więcej razy brata. A on sam, miał podobne przeczucie. Ale nie miał zamiaru paść na ziemię, łkać i błagać o litość ludzi, którzy zaoferowali im takie więzienie przez tyle lat. Kiedy kula rozerwała mu bark, nie przestał się bronić. Schował się za samochodem, zmienił magazynek i zza niego dalej prowadził ogień. A kiedy wiedział że lada chwila nie da rady, a siostra jak miał nadzieję, jest daleko, sam skoczył w las okalający Szaleństwo i zniknął w gęstwinie, a wystrzelone za nim na ślepo kule, ominęły go. Prawdopodobnie, Gregor wyśle za nimi łowców i nie jakieś oddziały. Musiał jak najszybciej znaleźć siostrę i ruszyć dalej, najlepiej znaleźć nowy samochód.

Wpis #002


Kolumna składająca się z trzech pojazdów, wjechała na rampę prowadzącą do windy. Pilnowało jej trzech mężczyzn, z karabinami maszynowymi Galil. Ci sami na widok pojazdów Rycerzy, unieśli też specjalnym kluczem bramę, która wcześniej blokowała drogę i nie zezwalała się przedostać w mury miasta, jakimś zdesperowanym mieszkańcom.
Kiedy pojazdy wjechały na platformę windy, Jeff wyskoczył z Jeepa i pociągnął dźwignię wystającą ze ściany. Po chwili, łańcuchy trzymające cała platformę, napięły się, zgrzytnęły i pociągły ją do góry wraz z wozami, w kierunku parku maszynowego. Winda służyła tylko pojazdom wracającym z akcji. Inne transportery i samochody, gotowe do misji, zatankowane, z uzupełnioną amunicją czekały na swoją kolej w garażach Rycerzy, mieszczących się przy każdej, z czterech bram. Zapobiegało to traceniu czasu, na powolne wyprowadzanie pojazdów windą. Kierowcy musieli napisać szczegółowy raport o przebytej odległości, zużytej amunicji i pozostałych sprawach, tego typu. Do takich celów służył ten właśnie Park Maszynowy.
Kiedy winda znalazła się równo, z widoczną z daleka, z goła wyglądającym jak dziura w murze, wejściem, pojazdy zniknęły w niej, po to tylko, żeby po chwili zatrzymać się po środku przestronnego pomieszczenia. Mężczyźni poczęli opuszczać pojazdy i rozchodzić się w swoje kierunki.
- Młody, będziesz dzisiaj u „Majora”? – zapytał się Jeff.
- Nie wiem, nie wiem. Jenny chciała, abym poszedł do Górnego Dystryktu i kupił trochę konserw oraz innych śmieci, na jej urodziny. I ta atmosfera tego całego „Majora”, za bardzo mi nie odpowiada.
- Co ty pieprzysz, stary! Ona sama może iść. Zna dokładnie drogę, pójdzie korytarzem pod miastem i nic się jej nie stanie. I będzie lepiej widziała, co kupić – Jeff próbował swoich sił, aby namówić kolegę na odwiedziny „Majora”.
Bar „U Majora”, potocznie zwany „Majorem”, znajdował się w murach i na murach, od strony otaczającej miasto pustkowi. U góry przeważnie bawili się Strażnicy Murowi, pierwsi w przypadku ataku miasta, pod nimi zaś piwem, piosenką i zakąskami, delektowali się Rycerze, którzy powrócili z zadania i potrzebowali chwili, aby odsapnąć.
- Dobra, spróbuję. Steve, ty idziesz? – zapytał się ściągającego z twarzy gogle i chustę milczącego przeważnie kierowcę.
Ten, ze znanych sobie tylko powodów, zamiast odpowiedzieć pełnym zdaniem, iż tak, będzie, pokiwał tylko twierdząco głową. Na pytanie Jamesa, czy nie będzie miał nic przeciwko, jak po niego wejdzie, pokiwał głową, iż nic, żadnych obiekcji miał nie będzie.
Do gawędzącej trójki mężczyzn, zbliżył się staruszek, znany dobrze jako Adam, lecz kiedy kule świszczały nad głową, lub żywi gryźli jakiegoś rekruta, wrzeszczało się tylko Stary, a on dobrze wiedział o kogo chodzi. Mężczyźni stanęli wyprostowani, na baczność, swoje lewe ręce kładąc na swoich prawych ramionach, prawą rękę zaś trzymali sztywno wzdłuż tułowia.
- Panowie, dajcie se spokój, z tym durnym okazywaniem honorów – wypowiedział starzec – Idziecie dziś do tej mordowni na murach, a nie chcę, abyście wracali na czworakach, bo chcę was widzieć tutaj jutro przed południem. Weźmiecie jeszcze Crasha, dwie ciężarówki i pojedziecie, pozbierać namioty i łóżka polowe. Rano pojadą dwa Bradleye, aby zabezpieczyć drogę i samo miasteczko namiotowe. Rozumiemy?
- Tak, rozumiemy Starszy. Postaramy się wrócić w pozycji wyprostowanej – jak zawsze, udzielił się Jeff.
- Cieszy mnie to – rzucił staruszek na odchodne, obracając się plecami do żołnierzy i kierując do spokojnie palącego papierosa żółtodzioba, który najwidoczniej nie widział wielkiego znaku z przekreślonym papierosem i wielkiego czarnego napisu na żółtym tle, „ZAKAZ PALENIA, GROZI WYBUCHEM!”.
Po chwili rozległ się wrzask starca, a rekrut o mało nie przewrócił się ze strachu, szybko gasząc papierosa i praktycznie na kolanach, przepraszając za swoje zachowanie Starszego.
Trójka mężczyzn nie widziało jednak tego zajścia, ponieważ kierowali się do szatni. Rzędy szafek w różnych odcieniach rdzy, w miarę dobrze utrzymanymi zamkami oraz znajdujące się troszkę dalej prysznice z gorącą wodą, sprawiały że w tym miejscu zawsze unosiła się delikatna wilgoć w powietrzu, choć nikomu to nie przeszkadzało. James szybko odnalazł swoją szafkę. Numer 644. Ściągając ze siebie praktycznie całe swoje umundurowanie, powiesił je na wieszakach, po czym wziął szybki prysznic. Po nim, już w ciuchach cywilnych, zaczął się kierować w stronę swojego mieszkania. Korytarz w murach, usiany co kilka metrów drzwiami, prezentował się dość nie równo. Choć powinien być z zasady prosty, to nie można było zobaczyć jego końca, bo a to korytarz lekko piął się w górę, to w dół, to odbijał w lewo, a to w prawo. Szerokości trzech stojących w ramię, w ramię trzech dorosłych mężczyzn i wysokości dwóch metrów korytarz, otaczał miasto, wraz ze swoimi bliźniakami pod nim i nad nim. U sufitu, przykręcone były lampy jarzeniowe, a w rogach ciągnęły się kable. Z mieszkań, dało się słyszeć rozmowy ludzi, radiostacje i raz na jakiś czas, ujadającego psa lub śpiewającego kanarka.
W końcu doszedł do swoich drzwi. Tabliczka na nich, głosiła „J & J Rancherowie”. Było zza nimi słychać, czysto śpiewającą kobietę. Jej, głos niczym przepuszczony przez filtr, czysto pobrzmiewał po mieszkaniu. James wszedł po cichu, zakradając się niczym kot. Mieszkanie, jedno z wielu, było niewielkie. Korytarz z łazienką po prawej zwieńczony trzema, połączonymi przestrzeniami, gdzie mieścił się salon, sypialnia i kuchnia.
Pani domu, Jenny, stała akurat przy zaśniedziałym zlewozmywaku, pucując jakiś talerz w mętnej wodzie. Nie wiedziała nawet, że jej mąż jest w mieszkaniu. James podszedł  do niej i położył jej szybko rękę na ramieniu, równocześnie wykrzykując jej imię. Kobieta jak oparzona, obróciła się wymachując odruchowo talerzem i wrzasnęła histerycznie. James tylko cudem uniknął ciosu, odskakując praktycznie na korytarz. Kiedy kobieta spostrzegła, kogo o mało nie zabiła, najpierw się zmartwiła, ale po chwili wybuchła damskim gniewem, najgorszym rodzajem złości.
- Ty idioto! Chciałeś żebym Cię zabiła?
- Spokojnie Jenny, spokojnie. Chciałem tylko…
- No co chciałeś! Chciałeś mnie wystraszyć? No to Ci się kurwa udało!
Kłótnie świeżego małżeństwa trwała jeszcze chwilę, aż w końcu doszli do konsensusu. Drzwi powinny być zamknięte, on powinien mieć klucze, bo były tylko dlatego zostawione otwarte. Ale, niestety, a raczej stety dla Jamesa, Jenny nie chciała już z nim iść do górnych dystryktów i miała go dość aż do wieczora.
Chłopak tylko starał się wydawać na przygnębionego tym faktem i zezłoszczonego. W rzeczywistości, z obrotu spraw, nie posiadał się z radości. Na koniec po aktorzył jeszcze chwilę, aż w końcu udał iż to wszystko go denerwuje bardziej niż ją, odmeldował że idzie do „Majora” i wyszedł, tym razem zabierając jedną parę kluczy.
James… Był synem jednego z Radnych Miasta Murów. I to zasłużonego, bo jako jedyny, jego ojciec opiekował się podmurzem, gdzie żyli najubożsi i najbiedniejsi, przeważnie przyjezdni, którzy nie mogli stać się obywatelami miasta, ale mogli przebywać na jego terenie. Nie mogli również wynajmować mieszkań, ale mogli pracować i kupować żywność. Samo miasto, już od 2099 było bardzo przeludnione, a teraz, w 2110, było u kresu. Mieszkań przestało starczać nawet dla mieszkańców, nie starczało żywności, nie starczało wody, nie starczało niczego tak, jak starczał jeszcze 11 lat temu. Oddziały Szperaczy wraz z Rycerzami, zapuszczali się coraz dalej, i dalej w poszukiwaniu magazynów z żywnością, ale również i maszyn jego produkcję umożliwiającą. Od pięciu lat jest budowany nowy dystrykt, nazwany Przybłędzim, który miał pomieścić kolejnych kilkadziesiąt mieszkańców, ale brakuje surowców na jego wznoszenie, nawet jeśli ograniczono budowę grubości muru do szerokości dwóch mieszkań i jednego korytarza, nie tak jak w przypadku murów starszych, gdzie w nich mieściło się 16 mieszkań i 8 korytarzy, okalających miasto. Niestety, budowa stała w miejscu już od kilkuset miesięcy.
Młody wbrew woli ojcu, zapisał się do Zakonu Rycerzy Miasta Murów po to by tą masę ludzi chronić. Miał zupełnie inną wizję poprawy ludzkiego życia, niż ojciec. On po prostu chciał dla nich szukać lepszych rzeczy, jedzenia, urządzeń z narażeniem życia, ojciec jego zaś stawiał na politykę. Gdyby stary Henry Rancher jeszcze żył, z pewnością Przybłędzi dystrykt został by ukończony, a nastroje mieszczan stanowczo by się poprawiły, za sprawą jego żywych i otwartych przemówień do pospólstwa. Niestety, już dawno spłonął w piecu krematoryjnym. Jak powiedzieli znachorzy i lekarze, zmarł po przez wylew krwi do mózgu. Trumna na pogrzebie, była zamknięta.

Jarek


Jarek:
Hej. Nazywam się Jarek i chcę wam opowiedzieć moją historię. Wszyscy pamiętacie zapewne pamiętne dni walki z żywymi trupami? A jak inaczej. Minęło dopiero 5 lat od rozpoczęcia zmasowanego czyszczenia naszej Ziemi z tej plagi, które trwa do dzisiaj. Opowiem wam od początku jak to było z mojego punktu widzenia. A więc zacznę od samego początku, gdy tylko w mediach pojawiły się informacje o tym całym bajzlu.

Początek:
Mieszkałem z moją żoną, Moniką w domu na przedmieściach Bydgoszczy. Byliśmy świeżo po ślubie. Monika była naprawdę wyjątkowa. Zakochana we mnie, a ja w niej. Prawdziwy sen, ale niestety zmienił się w koszmar. Nawet dziś trudno mi się z tym pogodzić. Naprawdę trudno. Ale mówiła mi, że gdyby coś jej się stało, to żebym nie płakał. Kurwa, jak mam nie płakać!? Ona była wyjątkowa. Blondynka, ale mądra. Nie jak te wszystkie samice z kawałów i z naszej-klasy.pl Miała w sobie to coś. Tą iskierkę. Moc. Była wyjątkowa. Niestety odeszła. Ale miałem mówić od początku. O pierwszych przypadkach słyszałem w pracy. Byłem kierowcą. Informacji miałem naprawdę dużo na ten temat. Ale nie wierzyłem przyjaciołom po fachu. „Idioci”, myślałem. „Takie rzeczy nie istnieją”. W CB radiu też nie było weselej. Kierowcy skarżyli się na chodzących po drodze ćpunów i barykady wojskowe. Każdy z nas miał niesamowite opóźnienia, niezależnie od tego z jakiego kraju pochodził. Pierwszeństwo miały tylko takie wielkie czarne ciężarówki oblepione kogutami. Ale to w Niemczech. W Rosji do której pracodawca też mnie wysyłał nie było blokad. Były czołgi i wozy opancerzone. Dziwiło mnie tylko dlaczego w Polsce nie ma takich przypadków? Pomyślcie. Niemcy i Rosja miały problemy z trupami, a Polska, kraj pomiędzy jakoś się wymykał zarazie. I za cholerę nie rozumiem jak to robiliśmy. Ale wróćmy do Rosyjskich sposobów. Wtedy jeszcze nie była epidemia „Trupa”, jak ją nazwał ktoś w mediach, tak popularna. Wszyscy myśleli że to jakaś broń terrorystów, lub nowy narkotyk. Sam myślałem o tym że to sprawka Talibów i zacząłem jeździć w maseczce przeciwbakteryjnej. Rosjanie po prostu rozstrzeliwali tych śmierdzieli. Niemcy ich zbierali w specjalnych rowach które zalewali betonem. Podobno te zalane betonem nadal żyją. Oba sposoby jak na początek epidemii budziły wielki sprzeciw ogółu. Ale Niemcy i Rosjanie wiedzieli chyba z kim walczą. A głupi Polaczkowie myśleli że niedługo rozpęta się trzecia wojna światowa i zaczęła się niemiłosiernie zbroić. I to pozwoliło nam jako tako przetrwać tą epidemię. Jak wróciłem, pamiętam że Monika bardzo się bała. Dwa kursy do Niemiec i Rosji w czasie początku epidemii to dużo, ale nie bałem się szczególnie. W ciężarówce zawsze miałem kij. Znajomy stolarz mi go zrobił. Miałem zamiar nigdy go nie używać, ale stało się inaczej. Było to podczas mojego drugiego kursu do Rosji. Zatrzymali mnie dwaj policjanci Rosyjscy. Mieli broń i chcieli dobrać się do mojej naczepy. Na szczęście nie był za dobrze przeszkolony jak mi się zdaje. Przy wysiadaniu pokiereszowałem mu rękę moim kijem. Podniosłem pistolet i kazałem spadać. W pistolecie był pełny magazynek i już wiedziałem co z nim zrobię. Po długim powrocie, blokadach, objazdach i wypadkach na trasie w końcu wróciłem po drugim kursie do domu. Opowiedziałem wszystko Monice ze szczegółami. Prosiła mnie żebym przestał już jeździć, ale potrzebowaliśmy pieniędzy na czynsz. To chyba była wtedy nasza najpoważniejsza kłótnia. Na postojach nauczyłem się obsługiwać ten pistolet, był to MR-444 więc nauczyłem jego obsługi Monikę. Kazałem jej również zamykać zamki. Wszystkie zamki, bowiem domontowałem jeszcze sześć, w tym dwa antywłamaniowe. Ja musiałem polegać tylko na moim kiju. Od wyjazdu do wyjazdu mijały zawsze mi dwa tygodnie. Dlatego pracowałem właśnie tam gdzie pracowałem. W czasie wolnym spędzałem czas z Moniką. Chodziliśmy po mieście i odwiedzaliśmy różne knajpy. Wtedy zobaczyłem pierwszego tego ćpuna. Stał na placu i próbował chwycić biegających wokół niego dzieciaków, które się z niego naśmiewały. Nie miały pojęcia z czym mają do czynienia. Sam rozpędziłem je, zadzwoniłem na policję i uciekłem z Moniką do mieszkania. Poszedłem do szefa i poprosiłem o premię czy też i pożyczkę. Dostałem. Wszystko wytraciłem na jedzenie. Zapełniłem całe puszkami. Monika nie odzywała się, wiedziała ci się. Chyba wiedziała ci się wydarzy. Mówiłem że była wyjątkowa? Po zrobieniu zapasów, zamontowaniu zamków oraz dokupienia „po znajomościach” amunicji do pistoletu, wyjechałem na trzeci i ostatni mój kurs.

Coraz gorzej:
Obudziłem się wcześnie rano. Po drodze śmigały jak szalone nie oznakowane karetki. Monice zabroniłem wychodzić z domu aż do mojego powrotu. Miał to być szybki kurs do Pragi. Wziąłem prowiant, mój kij i ruszyłem do firmy. Tam dostałem kluczyki do zielonej ciężarówki marki SCANIA i ruszyłem w kierunku autostrady. Ale była całkowicie zakorkowana. Stałem cały dzień i noc w korku. Samochody trąbiły, ludzie wyrzucali się z samochodów i gdzie niegdzie przechadzali się oni, przeważnie drapiąc do szyb samochodów. Nie wiem dlaczego, ale na chwilę nie byłem w stanie się nawet ruszyć. Siedziałem za kierownicą z rozdziawioną mordą. To było straszne. Zadzwoniłem do firmy i powiedziałem im że droga jest nie przejezdna. Że cały czas stoję w korku na zjeździe na autostradę. Od szefa usłyszałem tylko „Masz tam…” i wtedy wysiadły telefony komórkowe. O dziwo radio nadal nadawało. Włączyłem je. Informacje były przygnębiające. Mówiło się o fali żywych trupów. W mojej głowie zaczęły składać się urywki i fragmenty zasłyszanych i widzianych informacji czy to z telewizji, czy od przyjaciół po fachu. Wtedy ja się zorientowałem że mamy do czynienia z zombie, a nie że ćpunami jak mi się wydawało. Następnie włączyłem CB Radio. Nadawało tak wielu ludzi, że z głośnika wydobywał się tylko jeden wielki skrzek. Nic nie dało się zrozumieć. Wtedy pomyślałem o Monice i coś kazało mi zostawić ciężarówkę i wrócić do domu. Wyjąłem kluczyki ze stacyjki, zabrałem kij i wyszedłem. Pojazd zamknąłem. Jeszcze tylko zobaczyłem co mam na przyczepie. Plomba szybko puściła. Nie wiozłem nic ciekawego. Glazurę. Miała ładny wzorek. Zostawiłem otwartą naczepę i ruszyłem w kierunku mojego mieszkania. Doszedłem dopiero popołudniu. Monika siedziała smutna na fotelu przed telewizorem. Gdy zobaczyła mnie w drzwiach rzuciła mi się na szyje. Powiedziała słowa które mam w głowie do dziś. „Wiedziałam, że mnie nie zostawisz…”. I to wtedy miałem właśnie zrobić. Potem już tylko zdała mi relację co widziała w telewizji. Pokazali wszystko co wiedzieli na temat tej choroby która zaczęła toczyć ludzkość. Usiedliśmy razem w tuleni przed telewizorem i tak przetrzymaliśmy pierwszy dzień. Noc pełna była od krzyków, strzałów i wybuchów, a niebo rozświetlały syreny pojazdów uprzywilejowanych. Jakiś pocisk nawet rykoszetem trafił w nasze okno, na szczęście zatrzymał się na suficie. Rano wcale nie było weselej. Wręcz przeciwnie, strzały były gęstsze. Włączyłem telewizje, ale na monitorze nie zobaczyłem nic. Wysiadł prąd oraz telewizja. Byliśmy odcięci od świata, poza małym wyjątkiem. Miałem laptopa z 65% baterii. Szybko przeszukałem kanały informacyjne oraz różne fora. Wszędzie mówiło się o jednym. O pandemii nowego wirusa, zarażającego, a następnie przemieniającego ludzi w żywe trupy, którym coś każe jeść mięso ludzi. Chociaż na dobrą sprawę jadły wszystko co żywe. Psy, pająki, kleszcze, a nawet ryby czy ptaki. Już wiedziałem że świat jest w dupie. Wielkiej i ciemnej dupie. I niestety ja też w niej byłem.

Nieproszeni goście:
Tydzień po ogłoszeniu przez zszokowaną Polskę stanu wojennego, co sprytniejsi zaczęli przeszukiwać mieszkania już dawno zmarłych i brać sobie z nich co tylko chcieli. Nazywałem ich z Moniką Hienami. Mieszkałem na drugim piętrze, na pierwszym mieszkali starsi ludzi, studenci i jakieś małżeństwo w średnik wieku. Starszych państwa nie widziałem od bardzo dawna, małżeństwo zostało pokąsane i na szczęście przemienili się u siebie w domu za zamkniętymi drzwiami. Ze studentami było gorzej, bowiem zostali właśnie takimi Hienami. Na szczęście miałem zdobyczny pistolet więc, gdy pewnego razu próbowali wejść do mojego mieszkania wycelowanie w nich poskromiło ich zapędy. Jeszcze wtedy nie przypuszczałem że sam z Moniką stanę się taką Hieną. Kilkakrotnie widziałem przez okno wlekące się żywe trupy z maskami przeciwgazowymi na twarzy i przełożonymi przez plecy karabinami. Na mój gust były to AK, ale nie znam się na broni. Miałem zamiar chorobę przeczekać z Moniką w domu i nawet nie myślałem wybiec i takiemu uzbrojonemu żywemu trupowi rozwalić głowę, zabrać AK i szybko wrócić. To był niestety mój błąd. Nie pierwszy podczas epidemii zresztą. Po tygodniu nasze zapasy robiły się coraz bardziej szczupłe, a studenci zaginęli. Miejmy nadzieję że znaleźli lepsze lokum. My sami w mieszkaniu musieliśmy sobie radzić. Tak więc złapałem mój kij i ruszyłem do sąsiednich mieszkań. Wtedy zabiłem cztery zombi. Widywałem ich często. Biznesmen spod 6, staruszka z synem spod 10 i dziesięciu letni chłopczyk spod 12. Inne mieszkania były czyste. Ciała wyrzuciłem przez okna. Ponadto zabrałem co większą ilość drewna z mebli na opał i wszystko co mogło się przydać. Monika nie pochwaliła mojego czynu, ale jakoś musieliśmy przeżyć. Potem zacząłem polować na uzbrojone żywe trupy które przemierzały samotnie ulice Bydgoszczy z bronią na plecach. Niektórzy to byli po prostu uzbrojeni cywile, którzy zostali przemienieni nawet o tym nie wiedząc. Ale byli również pogryzieni żołnierze w pełnym rynsztunku. Co prawda najczęściej mieli przy sobie tylko broń dodatkową, ale i tym nie gardziłem. Zebrałem całkiem spory arsenał a w wolnym czasie trenowałem strzały z dachu bloku. Szybko wchodziłem w wprawę. Lecz niestety zabijanie żywych trupów, a zabijanie ludzi to dwie inne sprawy. Ale i to musiałem zrobić. Pewnego razu wpadli do mojego mieszkania trzej uzbrojeni mężczyźni. Mieli podobne karabiny do moich, ale mieli celowniki laserowe i lunetki. Wtedy nie wiedziałem że to kolminatory. Podniosłem się jak oparzony i chwyciłem za swój pistolet który zawsze miałem przy sobie. Niestety jeden z nich przeładował swoją broń i uniósł ją do policzka. Byłem szybszy. Rozdałem szybko cały magazynek. Postacie osunęły się na ziemię, a Monika… Monika siedziała w rogu pokoju i szlochała. Epidemia zmienia ludzi, naprawdę. Z kierowcy tira stałem się bezlitosnym draniem. Dawniej takie rzeczy nie były by do pomyślenia. Ciała wyrzuciłem przez balkon, a ich sprzęt przejąłem. To co każdy by zrobił na moim miejscu.

Cztery kółka:
Potem mieliśmy jeszcze kilku takich gości szukających łatwego zysku. Na szczęście udawało mi się ich odpędzać czy też zabijać. Im więcej ich zabijałem tym mniej rozmawiałem z Moniką. Postanowiłem spakować się i opuścić ten blok. Był całkiem dobry jako schronienie przed żywymi trupami, ale odwiedzające na Hieny… No to był większy problem, chociaż dawałem radę. Na początku przeprowadzki potrzebowaliśmy samochodu. Chciałem zostawić Monikę, ale chciała pójść ze mną. Czasami bywała uparta, więc zabrałem ją zamykając szczelnie wszystkie zamki. Kierowałem się do firmy transportowej w której pracowałem. Tam powinny zostać jakieś samochody dostawcze, albo chociażby ciężarówka. Na ulicach było dużo zombi, ale na szczęście miałem sporo amunicji z zabitych Hien. Wyruszyliśmy o 12.00, a doszliśmy tam o 17.00. O dziwo zauważyłem że w budynku firmy pali się światło. Nie wiedziałem kto tam siedzi, albo miałem cichą nadzieję że nie otworzy do mnie ognia. W końcu wszystkie kluczyki do samochodów, których było kilka na parkingu, znajdowały się właśnie w tym budynku. Nie mając innego wyjścia poszedłem tam, pukając do drzwi jakbym przyszedł grzecznie w gości. To była głupota. Ukrywający się wewnątrz człowiek bez wahania pociągnął za spust celując w drzwi. Strzelał chyba z jakiejś strzelby, bowiem moja noga wyglądała jak sito. Monika za to odsunęła się i mądrze zrobiła. Sam podniosłem mój karabin i posłałem kilka serii przez drzwi. Szybko wstałem i utykając otworzyłem drzwi i załatwiłem tego faceta. Seria przez drzwi nic nie dała. Odsunął się za ścianę i tam go niespodzianie zaskoczyłem serią w klatkę piersiową. Szybko złapałem kluczyki, broń i amunicję tego mężczyzny i poszedłem z Moniką po samochód. Był to dostawczy Ford Transit. W dwie godziny wróciłem do mieszkania. Tam straciłem przytomność. Pamiętam tylko że noga krwawiła niemiłosiernie. Obudziłem się następnego dnia wieczorem. Była to pierwsza rana postrzałowa. Monika wyjęła śrut i zatamowała krwawienie. Nie wiem skąd wiedziała jak to zrobić. Co prawda, kiedyś chodziła na kurs pierwszej pomocy, ale to było naprawdę dawno temu. Była niesamowita.

Wyjazd:
Raz po tym jak odzyskałem siły, szybko spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do Forda. Doszliśmy do wniosku że w górach będzie najbezpieczniej. I tam też ruszyliśmy. Zombi nie było wcale tak dużo, jak mogło by się wydawać. Na szczęście nie spotkaliśmy żadnej Hieny. Zbierana skrzętnie broń, z wyjątkiem dwóch karabinów i trzech pistoletów leżały z tyłu. Droga przez miasto mijała szybko. Ale jak tylko chcieliśmy wyjechać z miasta... Gigantyczny korek z po przeżeranych rdzą wraków. Niektóre rozebrane, spalone. Niektóre nadal z pasażerami w środku. Oczywiście były to żywe trupy które nie mogły się uwolnić z pasów. Postanowiliśmy ominąć autostradę i jechać bocznymi, krajowymi drogami. Gdy już dojeżdżaliśmy do wyjazdu z Bydgoszczy, wtedy akurat napatoczył się jakiś człowiek. Pierwsze co przyszło mi na myśl, to że to kolejna Hiena, więc uszykowałem zawczasu pistolet M9. Nie zatrzymując się, przejechałem koło niego. Potem długo nie dawało mi to spokoju, ale on mógł być zarażony. Nie mogłem ryzykować.

Podróż:
Byłem bardzo szczęśliwy że opuszczam to przeklęte miasto. W samochodzie maiłem CB Radio, lecz ciągle milczało. Zapas jedzenia się szybko kurczył więc musieliśmy, wjechać do jakiegoś miasta. Wypadło na Łódź. Tu niestety nie było kolorowo, jak w Bydgoszczy. Było całe mnóstwo Hien, walczących ze sobą o zwykłe śmieci. Ludzi tu zdziczeli. To było straszne. Sklepy były szabrowane do cna. Kilka razy się zatrzymałem żeby jakieś przeszukać z bronią w ręku, ale było w nich tylko dużo zombie i śmieci. Postanowiłem przejechać przez miasto jak najszybciej. Kilku zauważyło pędzący van i oddało w naszym kierunku kilka nabojów, ale na szczęście żaden w nic ważnego nie trafił. Ale strachu się najedliśmy. Szybko wyjechaliśmy z tego zakazanego miasta. Postanowiliśmy szukać zapasów w Bełchatowie. Oddalonym nie za bardzo od Łodzi, ale za to bardziej spokojniejszym miejscu. Zebraliśmy trochę zapasów i ruszyliśmy w kierunku gór. Niestety w Koniecpolu… Kurwa…

Śmierć:
Pierdolony Koniecpol. Nienawidzę tej dziury. Tam zmarła, a raczej zginęła Monika. Kurwa. Gdybym tak mógł cofnąć czas. Ale ja wtedy byłem głupi. Wysłałem ją samą do sklepu, samemu czekając w busie. Do tej pory przeklinam tą chwilę. Usłyszałem krzyk Moniki. Jak oparzony wyskoczyłem z samochodu i popędziłem do sklepu… Niestety cholerne drzwi były zamknięte. Wtedy po drugiej stronie drzwi pojawiła się Monika z wyszarpniętym kawałkiem policzka. Szarpałem cholerne drzwi, ale one nie ustępowały. Potem pojawił się żywy trup przeżuwający kawałek Moniki. Monika od drugiej strony drapała do przeszklonych drzwi. Cholera. Patrzyłem na to wszystko jak w kinie i nic nie mogłem zrobić. Chciałem rozbić szybę, ale była hartowana. Monika krzyczała i płakała na przemian. W końcu żywy trup dopadł ją w kącie sali. Próbowałem rozbić drzwi ramieniem, kamieniami leżącymi obok, śmietnikiem, ale nie mogłem im dać rady. W końcu pobiegłem i wjechałem przez drzwi busem do pokoju. Drzwi były sporę, więc bez problemu się zmieściłem. Wpakowałem w żywego trupa kucającego koło Moniki cały magazynek AK. Łzy same mi się cisnęły do oczu. Na moje nie szczęście Monika jeszcze żyła. Wolał bym nie przeżywać tamtej chwili. Dusiła się i pluła krwią przez poszarpane gardło. Przez wyszarpany policzek widać było jej zęby. W końcu umarła, a ja siedziałem na jej ciałem z dobre dwie godziny. Jak zaczęły schodzić się pierwsze śmierdziele, zapakowałem Monikę do busa i ruszyłem dalej. Zakopałem ją 12 km za tą wsią. Wbiłem krzyż i zacząłem płakać jak dziecko. Teraz regularnie odwiedzam jej grób. I płaczę za każdym razem jak dziecko. Ale zrozumiałem szybko, że jak chcę przeżyć, muszę zablokować tą myśl w podświadomości, wyprzeć ją z umysłu. Musiałem to zrobić żeby przeżyć. Ale i tak często w nocy to do mnie wracało.

Ucieczka:
W końcu pokonałem cały dystans. Trafiłem w góry. Okazało się że osiedliła się tam nie mała enklawa, wyniszczonych chorobami ludzi. Nie było to coś wielkiego, ale przyjęli mnie, moje zapasy i moją broń. Dali lokum i tam z nimi zostałem, na 5 długich lat. Czasami podchodziły pod nasze umocnienia żywe trupy, ale szybko się ich pozbywaliśmy. Wtedy w radiu CB jakie miałem w samochodzie usłyszałem wojskowy komunikat: „Obywatele Polski! Nasz kraj jest w trakcie oczyszczanie z plagi żywych trupów oraz bandytów. Zbiórka obywateli odbywa się w Krakowie, w Sukiennicach. Wszyscy inni, zostać mogę uznani za renegatów i rozstrzelani…”. Nie trzeba było długo czekać, aż połowa naszej i tak wykruszonej przez 5 lata chorobami populacji, uda się do Krakowa. A znacie miasteczko, Górzysto? Tak, właśnie to miasto powstało właśnie na szkielecie tej enklawy. Piękne miasto w centrum polskiego pasma górskiego. Ale wracając do podróży do Krakowa, sam jako pierwszy wsiadłem do busa i pognałem przed siebie. Możecie być zawiedzeni, ale nic złego mnie nie spotkało. W sumie chyba Bóg zauważył że dostałem ostro w pizdę od życia. Żołnierze przyjęli mnie serdecznie. Wykąpałem się, najadłem. Ogoliłem… Po takim czasie, miałem całkiem pokaźną brodę. Potem zapytali mnie, czy nie chciałbym pomóc w czyszczeniu Polski. Zgodziłem się. Od wydarzenia z Koniecpola, nienawidziłem szczerze tych ścierw. Ale jako cywil, trzymali mnie w obwodzie, a sami żołnierze nas nie potrzebowali i sprawnie czyścili coraz to kolejne województwa.

Pożegnanie:
Tak oto, dowiedziałem się ciekawych spraw. Np. w Indiach użyto bomby masowego rażenia do zniszczenia żywych trupów. Amerykanie zastosowali lasery które wysadzały im czaszki. Nie przemyśleli że zombi będzie aż tyle, i że braknie im prądu do tych laserów. Tak, Ameryka stała się jedną wielką wyspą żywych trupów. Ale Poslki rząd ostrzył sobie na nią zęby. Tak samo Rosjanie, którzy wybili to ścierwo konwencjonalnie. Napalmem. Ciekawie było też w Niemczech, kiedy brakło betony do zabetonowywania umarlaków. Potem próbowali wszystkiego. Prądu, topienia, ognia (ten był skuteczny). Uszkadzanie mózgów okazało się najskuteczniejsze. O czym Polacy chyba wiedzieli jako pierwsi.
To chyba będzie koniec mojej historii. Oby Ziemia została jak najszybciej oczyszczona.