Stara, zdezelowana półciężarówka sunęła po starej,
zniszczonej, szutrowej drodze. Warkot silnika, roznosił się echem po okolicy,
na szczęście tu panował zawsze względny spokój. Na tylnym siedzeniu podskakiwał
rytmicznie karabin M-14, a na siedzeniu pasażera, pistolet maszynowy UZI. W
samochodzie było parno, jak to zawsze na pustyni o tym czasie, choć podobno
dawniej na tych terenach było całkiem znośnie i zielono. Aktualnie nie ma
człowieka, który by to pamiętał. Teraz były to tylko wysuszone i jałowe pustkowia.
Za kierownicą siedział mężczyzna postury prawie że Super Mutanta. Mimo wysokiej
temperatury, kierowcy nie przeszkadzała kominiarka na twarzy, bluza z kapturem
i długi prochowiec. Na głowie miał czarną, poszarpaną patrolówkę, a na nosie
czarne jak smoła, okulary przeciwsłoneczne. Jedynym fragmentami ciała jakie
było widać u tego nietuzinkowego podróżnika, były palce wystające z taktycznych bezpalczatek.
Kierowca nazywał się Roland i zmierzał do miasta Cold
Water. Całkiem sporej społeczności handlarzy i hazardzistów, zamieszkałych w
starej kopalni diamentów. Samo dno odkrywki służyło za zbiornik do łapania
deszczówki i choć deszczu nie padało w tych stronach wiele, w osadniku Cold
Water zawsze coś się znajdowało. Nie trudno było sobie uświadomić, dlaczego
miasto dostało taką, a nie inną nazwę. I nie trudno było się domyśleć, dlaczego
większość wędrowców ściągało właśnie do tego miasta.
Na horyzoncie pojawiła się brama do miasteczka, przed
nią jak zwykle stało kilku uzbrojonych strażników zakutych w drogie pancerze z
kevlaru. Kierowca zahamował, wysłużone hamulce półciężarówki zapiszczały
przeszywająco, zatrzymując samochód tuż przed strażnikiem trzymającym
kałasznikowa.
- Witam. Wjeżdżacie do Cold Water, macie immunitet na
broń? – zapytał się wysuszony strażnik, który mimo tego że pancerz miał
założony na gołe ciało, pocił się jak świnia.
- Tak – Roland wygrzebał coś ze schowka, jakiś
pomięty dokument ze stempelkami kilku największych miast na tej nizinie i podał
strażnikowi.
Strażnik
obejrzał go uważnie, nad czymś zastanawiał się w milczeniu.
- Cyborg? – tutaj popatrzył na Rolanda, który tylko
kiwnął twierdząco głową – No cóż, dokument wygląda w porządku, jedźcie dalej.
Strażnik
cofnął się i dał znak swoim towarzyszom, aby podnieśli szlaban.
Roland
ruszył do miasta.
Miasto było bardzo nietuzinkowe, tylko pierwsze dwa
pierścienie były przejezdne. A potem, coraz niżej, coraz gęściej ciągły się
namioty, baraki, lepianki… Pierwszy pierścień służył za parking dla
zmechanizowanych wędrowców oraz mieszkańców. Samochodów nie było wiele, bo
posiadanie w tych czasach pojazdu było bardzo, ale to bardzo kosztowne. Na
drugim pierścieniu, ciągła się karczma „Mixxed Up”, ściągali do niej wszyscy
chcący wypocząć, wypić, zjeść i zarobić mieszkańcy Cold Water i podróżnicy z
okolic. Odwiedzanie Cold Water było swoją drogą przymusem. Do kolejnych
najbliższych miast dzieliło sporo kilometrów i bez uzupełnienia zapasów wędrowiec był skazany na śmierć. Roland nie był głupcem i choć dobrze
maskował swoją odmienność, wystarczyło pokazać dokumenty, aby ludzie zaczęli
się na niego krzywo patrzeć.
Samych cyborgów nie było wiele, a jeśli już były to
strasznie źle złożone. Tylko jedne cyborgi były odmienne od innych, było to
cyborgi z spod góry Cheyenne gdzie swoją siedzibę miało tak zwane Bractwo
Vinci. Nazwę zaczerpniętą od wielkiego wynalazcy okresu renesansu, a przynajmniej tak uważali. Bractwo to
składało się z rozumnych i wyzwolonych cyborgów którzy tworzyli sobie podobnych
i wysyłali ich na bezdroża, aby mogli eliminować mutanty popromienne i pomagać
wyniszczonej ludzkości.. Roland sam był jednym z najstarszych swoich braci
zakonnych, pół człowiek-pół maszyna, często wracał do swojego źródła żeby
zdawać raporty i doglądać swoich prywatnych spraw. Oraz informować komtura
zakonu o poległych towarzyszach.
Roland wysiadł ze swojej Toyoty, szybko zbierając
swoją broń. Musiał uzupełnić zapasy amunicji, a i jak by coś zjadł i wypił tym samym uzupełniając syntetyki w organizmie nic by nie zaszkodziło. Samochód zaparkował tuż przed wejściem do karczmy „Mixxed Up”.
Wszedł do środka.
Knajpa we wnętrz wyglądała bardzo sterylnie i czysto,
i choć często lała się tu krew, była to chyba najczystsza knajpa na całych
pustkowiach. Jakieś bystre oczy śledziły Rolanda jak zmierza do kontuaru baru,
jak zamawia pieczeń z kretoszczura i dzbanek lodowatej wody, jak zajmuje
miejsce w alkierzu i jak oczekuje na piegowatą, rudowłosą kelnerkę. Oczywiście
Roland wiedział że jest obserwowany. Podawane mu za młodu enzymy i wepchnięta w
jego wnętrzności elektronika pozwalała wykrywać takie rzeczy. Nie potrwało dużo jak dżentelmen w zielonym garniturze przysiadł się do cyborga. Usiadł
naprzeciwko, długo mierzył wzrokiem nieruchomego cyborga, cyborg odwzajemniał
się mu pięknym za nadobne.
- Panie, widzę karabin na twoich plecach, to też mam
propozycję do Ciebie. – zdecydował się przerwać milczenie jegomość w
garniturze.
- Mów. – odpowiedział cyborg swoim chropowatym,
metalicznym głosem.
- Jestem kierownikiem kopalni Felix, mieści się ona
jakieś dwanaście kilometrów od Cold Water. W jednym z korytarzy coś się
zalęgło.
- Co?
- Nie wiem, robotnicy nie wracają z tamtej części
korytarza. Jeden tylko wypełzł, bez nogi i odszarpniętym kawałkiem ręki. Mówił
że jakieś wielkie pajęczyska tam są.
- Pełzacze… - zastanowił się chwilę cyborg, szkolony
do takich robót – Czterysta politowskich marek. Chyba że kopalnia jest mniej
ważna…
- Dobrze, ale mają być wybite co do nogi. Da się
zrobić?
- Da. Mówcie więcej o tym chodniku.
- Ano, panie. Chodnik jak chodnik. Wysoki bo bardzo
stary, ma kilka odnóg i jest bardzo bogaty w czarne drewno.
- Węgiel. – wtrącił cyborg
- Jaki węgiel?
- Wasze czarne drewno to węgiel.
- Eee...
- Nieważne... Mówcie dalej.
- Eee...
- Nieważne... Mówcie dalej.
- No, jakieś 5 kilometrów długości ma...
Cyborg
zasępił się, w tym momencie podeszła kelnerka podając mu pieczeń i zimną wodę.
On sam ściągnął okulary przeciwsłoneczne i kominiarkę.
Jego twarz wyglądała bardzo dobrze. Co prawda szpeciły
ją liczne blizny, nie rozprute jeszcze szwy oraz coś co wyglądało jak zszywki.
A jego oczy… Prawe normalne, ludzkie, zielone. Za to lewe było czymś na kształt
miniaturowej, misternie skonstruowanej kamerki świecącej delikatnym,
pomarańczowym światłem. Pod skórą widać było liczne naczynia krwionośne,
światłowody i tradycyjne kabelki. Jednym słowem, nie budził zaufania, ale też i
nie budził obrzydzenia.
- Będę u was jutro w południe, muszę załatwić kilka
spraw w mieście. Zgadzacie się?
- Oczywiście.
- A więc żegnam.
Mężczyzna w garniturze wstał i ruszył do drzwi. Sam Cyborg
zabrał się za konsumowanie posiłku.
* * *
Cyborg przedzierał się przez wąskie przejścia między
domkami mieszkańców Cold Water. Jego zmysł do analizowania sytuacji, nie
tolerowały takiego ścisku. Wystarczył jeden nie rozważny człowiek, mutant albo
ghul, aby wszystko wokół ogarnęły płomienie. Czuł się w takich miejscach nieswojo.
Kierował się do tutejszego rusznikarza, a zarazem
handlarza bronią. Kulawy Bob był ghulem starej daty, mutantem popromiennym który zachował rozum. Po przez
przyjęcie odpowiedniej dawki promieniowania stał się na nie odporny, zarazem
długowieczny. Gdyby jego skóra nie gniła, zapewne mógł by przeżyć i wiele,
wiele więcej. Sam Bob pamiętał jeszcze wojnę atomową. I choć był wtedy
szczeniakiem, często opowiadał o tamtych czasach ciekawskim w karczmie. Obecnie
konserwował i sprzedawał broń.
Jego blaszana wiata, była dość sporej wielkości. Na
ścianach wisiały przeróżne karabiny i pistolety, na kontuarze walała się
amunicja wszelkiego kalibru, a na tyłach słychać było odlewających na
zamówienie amunicję praktykantów. Wchodzącemu Rolandowi od razu w oczy rzucił
się wiszący na ścianie miecz, było to długie, dwuręczne ostrze. Zapewne z
jakiegoś przedwojennego muzeum. Roland nie dbał o to, wiedział że i tak go na
niego stać. Podszedł do kontuaru, spojrzał na czyszczącego rewolwer Boba.
- Tak, czym mogę służyć? – odezwał się pierwszy
sklepikarz.
- Potrzebuję ze dwa magazynki amunicji do M-14, trzy
do UZI i kilka magazynków amunicji do Sig Sauera P226. I tamto ostrze że
ściany.
Sklepikarz
pokiwał głową, zastanowił się nad kalibrami danej broni i zapisał coś w
niewielkim notatniku. Po chwili wyszedł na zaplecze, wracając z zamówionymi
towarami. Co jak co, ale braku wyposażenia Kulawemu Bobowi nie można było
zarzucić.
Sam cyborg zdjął prochowiec i na
pasku oraz w kieszeniach kamizelki taktycznej, poumieszczał zakupione magazynki. Na końcu przez plecy
przewiesił jaszczura z mieczem, tak by zza prochowca wystawała tylko rękojeść.
Na zarzucony prochowiec, przewiesił M14. Sprawdził kilka razy w sklepie, czy
aby nie ma problemu z szybkim dobywaniem miecza oraz sięganiem po karabin.
Sam Kulawy Bob był pod niemałym wrażeniem szybkości Rolanda. Miecz w jego
rękach ciął dźwięcznie, aż powietrze grało. Ostrze samo kręciło się w
palcach, a karabin w mgnieniu oka znajdował się w rękach zakonnika, w drugim mgnieniu wracał na plecy. To było coś naprawdę szokującego nawet jak na żyjącego
bardzo, bardzo długo ghula. I nagle go oświeciło. Miał przed sobą prawdziwego
cyborga.
- P… Panie… Panie, wy jesteście cyborgiem! – Bob
przemógł jąkanie i prawie wykrzyknął swoje stwierdzenie.
- Tak.
- O… - rozległ się odgłos zdziwienia ghula, na wpół
zgniłego stworzenia które przeczyło prawom natury – W takim razie miecz gratis,
ale za resztę muszę poprosić zapłatę. Kiedyś jeden z was uratował mi karawanę pod Czarcią Górą.
- Ile?
Ghul
szybko przekalkulował cenę magazynków i amunicji w pamięci.
- Trzysta pięćdziesiąt marek… Jak wy działacie? – nie
mógł wytrzymać z pytaniem.
Roland
tylko wzruszył ramionami i położył na ladzie wymienioną kwotę.
- Po prostu. A wy, ghule, jak działacie? – odciął się
Roland, po czym wyszedł ze sklepiku. Swoje kroki skierował w kierunku hotelu
Vuze. Miał mieć jutro naprawdę ciężki dzień…
* * *
Kopalnia, wyglądała na zapuszczoną i
opuszczoną. Miał nadzieję że pracę w jej wnętrzu nadal trwają, inaczej pełzacze
mogły rozbiec się na całą kopalnię. Wokoło niego leżały i suszyły się na słońcu
całe tony węgla, zwanego przez dzikusów czarnym drewnem. Sama kopalnia
zajmowała dość spory teren. Mieli tu nawet kilka wywrotek, zapewne służące im
sporadycznie. Przed wejściem do kopalni stał poznany wcześniej jegomości, teraz
niestety ubrany tylko w brudne od węgla spodnie.
Jasne, pieprzony dzikus zapędzony do
roboty pomyślał Roland.
- Witajcie, witajcie. Chodźcie za mną, pokaże wam ten
tunel. – pierwszy odezwał się umazany węglem górnik.
Roland
posłusznie poszedł za robotnikiem.
Ściany kopalni na pierwszych kilku
poziomach, które służyły też za pomieszczenia mieszkalne, były gładko ociosane.
Gdzieniegdzie były jakieś krzywe i nieudolne płaskorzeźby. Wydobycie zaczynało
się od poziomu szóstego, gdzie umorusani węglem górnicy z potem na czole kuli
ściany kilofami przyświecając sobie sporymi latarkami halogenowymi zasilanymi z
hałasujących generatorów syberytowych. Roland zdziwił się na widok tych
urządzeń, silniki syberytowe były rzadko spotykane, cholernie drogie i
dziecinnie łatwe w utrzymaniu. Nie mógł uwierzyć że kupili je za sprzedaż
samego węgla, najprawdopodobniej znaleźli je już na miejscu.
Sam syberyt był minerałem
energetycznym i sam z siebie wytwarzał niepoliczalne jednostki mocy. Najczęściej
takie urządzenia służyły wielkim miastom do oświetlania ich, do ogrzewania, a
nawet do obrony. Lecz nie ma róży bez kolców, takie silniki często bywały
owijane bardzo grubo ołowiem, aby nie było możliwości wydostania się zabójczego
promieniowania. Na szczęście cyborgowi nie robiło to wielkiej różnicy, był
odporny na takie rzeczy.
Do korytarza który miał być rzekomo
zamieszkały przez pełzacze szli dość krótko. Okazało się że jest położony dość
płytko pod powierzchnią. Zamienił kilka słów z górnikiem, odebrał zapłatę z
góry i ruszył w głąb ciemności. Lewe oko, szybko przeszło na tryb noktowizyjny,
notowało szybko wszystkie informacje jakie zawierał mózg Rolanda i wyświetlał w
przystępnym menu, dodatkowo na czerwono podświetlając wszystkie ruchy oraz
stworzenia wytwarzające ciepło w swoim organizmie.
Pełzacze, te tajemnicze zwierzęta
żyjące w mrokach podziemi, zapewne zmutowana rasa jakiś pająków, żyła w
stadzie. Samice opiekowały się jajami, samce broniły gniazd. I broniły
skutecznie o czym świadczyły kości i czaszki, którymi była usiana cała
podłoga. Nie minęło wiele czasu, kiedy Roland zobaczył pierwszego pełzacza,
samca pokrytego grubymi płytami chityny. Był koloru zgniło-zielonego, na
odwłoku miał żółto-fioletowe plamki. Jego paszczęki, kłapały szybko tnąc ciało
jakiegoś nieszczęśnika.
Roland dobył karabin, szybko
wymierzył w odwłok stworzenia. W siedlisku Bractwa Vinci został nauczony jak
radzić sobie z wszelkimi stworzeniami zamieszkującymi pustkowia, w tym i z ludźmi.
Wiedział że słabo chroniony odwłok jest jego jedyną szansą na ubicie potwora. A nie miał ochoty
na przejście w walkę wręcz, choć miał nadludzkie siły i możliwości, nie był
nieśmiertelny. I jak na ten czas dobrze szafował swoim życiem.
Wystrzelił, pocisk z impetem przebił
odwłok potwora który wybuchł oblepiając okoliczne ściany swoją zielonkawą
posoką. Kolejne pełzacze już zmierzały w kierunku cyborga, było ich około
dziesięciu. Cyborg przeniósł cel i powoli, pojedynczo eliminował potwory. M14
wypluwało kolejne pociski, pełzaczy przybywało. Niestety. Zmuszony był zmienić karabin na tryb automatyczny. Twarda chityna u samców odłupywała się, tak jakby ktoś
strzelał w beton. Roland założył kolejny magazynek, świeżo kupiony u Kulawego
Boba. Karabin puknął tylko o spłonkę pocisku, nie wystrzelił. Tak samo
postąpiła cała reszta. Kolejnego magazynka od Kulawego Boba nawet nie zakładał.
Ghul oszukał go, pomimo swojego udawanego zdziwienia i sympatii. Zapewne
jeszcze wtedy nie wiedział że niewielu istotom udało się ujść bez uszczerbku
na zdrowiu przed gniewem cyborgów.
M14 wróciło na plecy, teraz zagrało
UZI. Lecz słabe pociski pistoletu maszynowego, nijak nie krzywdziły samców
pełzaczy, wręcz rykoszetowały. Roland wiedział że nie ma szans, że przecenił
swoje umiejętności i nie docenił pełzaczy.
Nagle poczuł jakiś silne targnięcie
na ręce, jakiś pełzacz zakradł się do niego od tyłu i bez większego problemu odciął rękę cyborga. Utwardzany tytan chrupnął niczym kość, kable i rurki
wyleciały z rękawa, niczym poszarpane naczynia krwionośne. Pod stopami
formowała mu się już sporej wielkości kałuża z syntetyków krążących w jego
ciele. Gdyby był blisko góry Cheyenne, zapewne został by naprawiony. Teraz z
jedną ręką nie mógł pozwolić sobie na zbyt wiele. A tym bardziej na ucieczkę,
bo po prostu nie znał takiego pojęcia, nie akceptował go. Był cyborgiem. Chwilę
potem poczuł kilka innych szarpnięć i kłapnięć kleszczy.
Nim zdążył wystrzelić pozostałości
pocisków, nim zdążył sięgnąć po miecz, pięć pełzaczy chwyciło go za różne
części ciała i rozdarło niczym kartę papieru. Stojący przed wejściem do
korytarza robotnik, słyszący nagłe przerwanie wystrzałów i donośne syczenie
pełzaczy, oznaczające radość oraz wygraną, przeklął cholerny tunel.
- Cholerny tunel... Kasa w błoto. Znowu... Kierownicy mnie zapierdolą. - Kurwa, co mi przyszło do głowy żeby płacić mu z góry, pomyślał.
- Cholerny tunel... Kasa w błoto. Znowu... Kierownicy mnie zapierdolą. - Kurwa, co mi przyszło do głowy żeby płacić mu z góry, pomyślał.