poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Wpis #001


Młody żołnierz, rudy i piegowaty prześlizgnął się pod uniesioną przed chwilą klapą poszarpanego przez wiatr namiotu. Przed sobą miał cały czas wymierzony pistolet, z zamocowaną pod lufą niewielką latarką, która dawała słabe światło.
- Kszy… Kszy… James, jak tam u Ciebie? Znalazłeś kogoś? - zaskrzeczała gruszka radia przyczepiona do ramienia żołnierza.
Młody wojak aż podskoczył ze strachu, szukając źródła dźwięku wzrokiem, dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę, że to jego własne ramię. Uniósł mikrofon do ust:
- Tu James, nikogo nie ma. Wszystko opuszczone w popłochu, zero ciał.
- Kszy… Kszy… To samo u nas. Szukaj dalej Młody. Kszy…
Ogarnął wzrokiem namiot. Dwa łóżka polowe, w tym jedno zarwane, przewrócona miska, w której zapewne kiedyś znajdowała się woda, porozrzucane walizki z bambetlami wcześniej tu obozujących ludzi. Nikt nie wiedział, kto był tak naiwny, żeby rozkładać namioty poza murami miasta i to w takiej ilości, ale z pewnością słono za to zapłacił. Świadczyły o tym ślady, które wyraźnie mówiły iż obóz został opuszczony w pośpiechu. James opuścił namiot, nie przepadał on za ciasnymi pomieszczeniami. Przerażała go wizja walki w takiej ciasnocie. Zero miejsca na uniki, zero miejsca na sięgnięcie po karabinek na plecach lub miecz w jaszczurze przy pasku. Dlatego też, obchodził to dziwne miasteczko, tylko z krótkim pistoletem, Coltem M1911. Czuł się z nim pewniej, niż z jakimś długim karabinem szturmowym.
Z równoległego namiotu wyszedł jego partner, Jeff. Duży, otyły i powolny gość. Aż cud że dostał się do Rycerzy Miasta Murów. Aż dziw, że jeszcze cokolwiek go nie zżarło, za to on pożerał i wypijał wszystko, co tylko znalazł. Nie inaczej było teraz, bo wyszedł z paszczą napchaną chipsami.
- Jeff, jak możesz to żreć? Jeden chuj wie co to dotykało i czy nie są otrute?! - wybuchnął oburzony Młody, choć najmłodszy w Rycerzach nie był.
- Wyglądają w porządku - odpowiedział Jeff chrupiąc i plując jedzeniem, po czym wzruszył ramionami, przełknął posiłek i wsadził do ust kolejną garść żarcia – Słyszałeś starego? Przeszukajmy namioty do końca i spadajmy do miasta, umieram z głodu.
James nie mógł wytrzymać.
- Przecież właśnie żresz, spaślaku! Jak możesz być głodny, podczas jedzenia?
- No bo to mi zaostrza apetyt - zaśmiał się ironicznie, po czym skierował się do następnego namiotu.
James tylko złapał się za głowę i pokręcił przecząco głową.
- Rakiru! - wezwał imię Boga z Miasta Murów – Z kim ja pracuję, z kim ja pracuję…
Na szczęście po chwili się pozbierał. Chciał jak najszybciej zakończyć badanie tych namiotów i wrócić do swojej dziewczyny, Jenny. Niskiej szatynki, ale ich uczucie można było z pewnością nazwać miłością. Szczerą i z wzajemnością. Niecały tydzień temu, pobrali się w Najwyższej Świątyni Rakira, w górnych dystryktach miasta, które przysługują tylko szlachcie i on jako Rycerz, nie miał ku temu prawa, ale cieszył się poważaniem u Lorda Palula, który mu to zorganizował.
James ruszył do następnego namiotu. Wyglądał jak poprzednik. Porozrzucane sprzęty, walizki, łóżko przewrócone, drugie w ogóle zniknęło. Zero broni, zero amunicji. Ruszył wraz z Jeffem, do kolejnych namiotów.
W końcu doszli do końca namiotowej alejki, puszczając ostatnią klapę namiotu.
- Tu James i Jeff, namioty przeszukane. Zero ludzi, zero żywych. Przyślijcie transport w północny róg namiotu - zameldowali przez radio.
- Kszy… Kszy… - radio zatraszczało - Tu Starszy, zrozumiałem. Rano przyślemy ludzi po te namioty i łóżka, wyglądają na dość czyste. W takich ilościach, dostaniemy za nie wszyscy podwyższenie żołdu. Dobra robota panowie, już jedzie po was Steve.
Po piętnastu minutach, dało się słyszeć warkot silnika spalinowego. Dobrze utrzymany Willis Jeep, pamiętający lepsze i spokojniejsze czasy, powoli podsunął pod czekającego na transport grubego Jeffa i piegowatego Jamesa. Kierowca, mężczyzna z włosami na żel, goglami do snowboardu i twarzą zasłonięta przez czarno-białą chustę, zahamował spokojnie.
Mężczyźni wsiedli na skrzynię spokojnie. Bez pośpiechu i zbędnych hałasów, choć czasami pośpiech był wskazany, na całe szczęście to nie było konieczne dziś. Czujki nie wykrywały w okolicy ani żywych, ani ludzi i ich sygnały milczały.
- Możemy jechać Stevie - burknął Jeff.
Kierowca bez słowa skinął głową, po czym skierował się w stronę, z której przyjechali. Już po piętnastu minutach, wyjechali na polanę, na której stały zaparkowane dwa Bradleye. Wokół nich stało mnóstwo ludzi. Wszyscy uzbrojeni w różne karabiny, karabinki, a każdy ubrany w to, co uznał za słuszne i zapewniające mu ochronę.
- Dobra! - krzyknął staruszek z siwą brodą i z długimi, siwymi włosami wychodzącymi spod kevlarowego hełmu – Zbieramy się! Musimy donieść o zepsutych czujkach, bo niemożliwe jest żeby przeszli bez włączania czujników ruchu i założyli nam tuż pod murami miasta, cholerny biwak! Stevie, ty pojedziesz pierwszy z Jamesem i Jeffem, drugi pojedzie Ron, na końcu Crash. Odpalać silniki i wsiadać.
W kilka chwil dosłownie, potężne silniki wozów opancerzonych ryknęły jak na zawołanie. Pierwszy na szlak do Bramy Wschodniej ruszył mały Jeep, zaraz za nim wytoczyły się cięższe pojazdy. Sunęły powoli, nieśpiesznie. Do Bramy nie było daleko, dlatego też rozwijanie dużej prędkości nie było konieczne. Nie było też żadnych wzgórków, ani innych tego typu przeszkód terenowych. Do samej Bramy, dotarli po dziesięciu minutach. Już z tajemniczego pola namiotowego, było widać wysokie mury miasta. Zbudowane z czego tylko się dało, pięły się niemożliwie wysoko i były niewyobrażalnie grube. Mieściły się na nich mieszkania Strażników Murowych, w nich mieszkania Rycerzy.
Nad bramą, wisiał sygnalizator świetlny, świecący się na czerwono, niczym oko tajemniczego zwierzęcia.
- Otwierajcie bramę, tu Piąta Brygada Rycerzy Miasta Murów. Hasło to blaszany widelec pocierany o nożyk.
- Kszy… Słyszymy was Piąci, brama idzie w górę.
I tak też się rzeczywiście stało, choć troszkę było trzeba na to poczekać. Po minucie, zielone światło zmieniło barwę na żółtą, co oznaczało żeby nie podchodzić w okolicę grodzi. Ciężkie mechanizmy, zaczęły szumieć. To gorąca para, zaczęła podnosić w powietrze ciężkie, stalowe wrota. Im się wyżej unosiły, tym częściej było słychać zabezpieczenia mechanizmów, aby drzwi nie łupnęły z hukiem, z powrotem na swoje miejsce. Pordzewiałe tryby, doskonale widoczne dla żołnierzy, zawsze wprawiały w zdumienie. Wielkie niczym dwa Bradleye, kręciły się majestatycznie. Równie duże łańcuchy, podciągały gródź.
- To jest dopiero coś - szepnął milczący Stevie, kierowca.
- Noo… - odpowiedzieli mu chórem Jeff i James.
W końcu naprężone łańcuchy stanęły w miejscu, jak i również ciągnące je koła zębate. Gdzieś w okolicy jednego z wozów opancerzonych, buchnęła chmura pary wodnej. Po drugiej stronie, syknęło znacznie ciszej, ale również ilość mgły była zaskakująca.
Sygnalizacja, zaświeciła się na zielono. Można było jechać.
- Spinamy pośladki panowie! - ryknął Starszy przez radio.
Wozy ruszyły, a kiedy ostatni pojazd, prowadzony przez Crasha, w którym siedział Starszy, minął wiszącą na łańcuchach grodź, staruszek dał znać iż można zamykać.
Po chwili zapaliło się znowu pomarańczowe światło, a masa żelaza z której była wyspawana brama opuściła się na powrót w kilka sekund, w przeciwieństwie niż w procesie otwierania. Zaświeciła się czerwona lampa sygnalizacyjna, informując wszystkich potencjalnych podróżnych, że od tej strony wejścia do miasta nie ma i nie będzie, chyba że znasz hasło albo tworzysz cuda.
Wozy i Jeep sunęły teraz w długim tunelu, wybudowanym w murze. Miał długość dwóch sporej wielkości boisk do piłki nożnej. Na jego końcu czekała już otwarta przez fotokomórkę umieszczoną w tunelu mniejsza brama, lecz zasłonięta jeszcze sztywna siatką. Kiedy konwój się zbliżył i złapała ich kolejna fotokomórka, również i siatka poszła w górę, umożliwiając przejazd.
Za nią już znajdowało się pod murze Miasta Murów. I mali, brudni ludzie. Wygłodzeni, schorowani mieszkających w klitkach z patyków, kartonu i szmat. Śmierdziało tu wszystko uryną i kałem. Wszyscy patrzyli na Rycerzy spode łba, najpewniej życząc im śmierci gdzieś na równinach podczas alarmu bojowego lub oczyszczającego. James, nie mogący patrzeć na tych obdartusów, wyjął z kieszeni kamizelki batonik i rzucił go bandzie dzieciaków, patrzących mściwym wzrokiem. Nie schylili się po niego od razu, to by było coś strasznego, ale kiedy konwój skręcił w kierunku wind na mury, gdzie mieścił się park maszynowy, rzuciły się na niego jak oszaleli, walcząc o ten mały kawałek czekolady pięściami, nogami, a nawet znajdującymi się w pobliżu kawałkami kostki brukowej czy kijami wyciągniętymi z szałasu jakiegoś konającego starca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

a może by tak komentarz?