Młody żołnierz, rudy i piegowaty prześlizgnął się pod
uniesioną przed chwilą klapą poszarpanego przez wiatr namiotu. Przed sobą miał
cały czas wymierzony pistolet, z zamocowaną pod lufą niewielką latarką, która
dawała słabe światło.
- Kszy… Kszy… James, jak tam u Ciebie? Znalazłeś kogoś? -
zaskrzeczała gruszka radia przyczepiona do ramienia żołnierza.
Młody wojak aż podskoczył ze strachu, szukając źródła
dźwięku wzrokiem, dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę, że to jego
własne ramię. Uniósł mikrofon do ust:
- Tu James, nikogo nie ma. Wszystko opuszczone w
popłochu, zero ciał.
- Kszy… Kszy… To samo u nas. Szukaj dalej Młody. Kszy…
Ogarnął wzrokiem namiot. Dwa łóżka polowe, w tym jedno
zarwane, przewrócona miska, w której zapewne kiedyś znajdowała się woda,
porozrzucane walizki z bambetlami wcześniej tu obozujących ludzi. Nikt nie
wiedział, kto był tak naiwny, żeby rozkładać namioty poza murami miasta i to w
takiej ilości, ale z pewnością słono za to zapłacił. Świadczyły o tym ślady,
które wyraźnie mówiły iż obóz został opuszczony w pośpiechu. James opuścił
namiot, nie przepadał on za ciasnymi pomieszczeniami. Przerażała go wizja walki
w takiej ciasnocie. Zero miejsca na uniki, zero miejsca na sięgnięcie po
karabinek na plecach lub miecz w jaszczurze przy pasku. Dlatego też, obchodził
to dziwne miasteczko, tylko z krótkim pistoletem, Coltem M1911. Czuł się z nim
pewniej, niż z jakimś długim karabinem szturmowym.
Z równoległego namiotu wyszedł jego partner, Jeff. Duży,
otyły i powolny gość. Aż cud że dostał się do Rycerzy Miasta Murów. Aż dziw, że
jeszcze cokolwiek go nie zżarło, za to on pożerał i wypijał wszystko, co tylko
znalazł. Nie inaczej było teraz, bo wyszedł z paszczą napchaną chipsami.
- Jeff, jak możesz to żreć? Jeden chuj wie co to dotykało
i czy nie są otrute?! - wybuchnął oburzony Młody, choć najmłodszy w
Rycerzach nie był.
- Wyglądają w porządku - odpowiedział Jeff chrupiąc
i plując jedzeniem, po czym wzruszył ramionami, przełknął posiłek i wsadził do
ust kolejną garść żarcia – Słyszałeś starego? Przeszukajmy namioty do
końca i spadajmy do miasta, umieram z głodu.
James nie mógł wytrzymać.
- Przecież właśnie żresz, spaślaku! Jak możesz być
głodny, podczas jedzenia?
- No bo to mi zaostrza apetyt - zaśmiał się
ironicznie, po czym skierował się do następnego namiotu.
James tylko złapał się za głowę i pokręcił przecząco
głową.
- Rakiru! - wezwał imię Boga z Miasta Murów – Z
kim ja pracuję, z kim ja pracuję…
Na szczęście po chwili się pozbierał. Chciał jak
najszybciej zakończyć badanie tych namiotów i wrócić do swojej dziewczyny,
Jenny. Niskiej szatynki, ale ich uczucie można było z pewnością nazwać
miłością. Szczerą i z wzajemnością. Niecały tydzień temu, pobrali się w
Najwyższej Świątyni Rakira, w górnych dystryktach miasta, które przysługują
tylko szlachcie i on jako Rycerz, nie miał ku temu prawa, ale cieszył się
poważaniem u Lorda Palula, który mu to zorganizował.
James ruszył do następnego namiotu. Wyglądał jak
poprzednik. Porozrzucane sprzęty, walizki, łóżko przewrócone, drugie w ogóle
zniknęło. Zero broni, zero amunicji. Ruszył wraz z Jeffem, do kolejnych
namiotów.
W końcu doszli do końca namiotowej alejki, puszczając
ostatnią klapę namiotu.
- Tu James i Jeff, namioty przeszukane. Zero ludzi, zero
żywych. Przyślijcie transport w północny róg namiotu - zameldowali przez
radio.
- Kszy… Kszy… - radio zatraszczało - Tu
Starszy, zrozumiałem. Rano przyślemy ludzi po te namioty i łóżka, wyglądają na
dość czyste. W takich ilościach, dostaniemy za nie wszyscy podwyższenie żołdu.
Dobra robota panowie, już jedzie po was Steve.
Po piętnastu minutach, dało się słyszeć warkot silnika
spalinowego. Dobrze utrzymany Willis Jeep, pamiętający lepsze i spokojniejsze
czasy, powoli podsunął pod czekającego na transport grubego Jeffa i piegowatego
Jamesa. Kierowca, mężczyzna z włosami na żel, goglami do snowboardu i twarzą
zasłonięta przez czarno-białą chustę, zahamował spokojnie.
Mężczyźni wsiedli na skrzynię spokojnie. Bez pośpiechu i
zbędnych hałasów, choć czasami pośpiech był wskazany, na całe szczęście to nie
było konieczne dziś. Czujki nie wykrywały w okolicy ani żywych, ani ludzi i ich
sygnały milczały.
- Możemy jechać Stevie - burknął Jeff.
Kierowca bez słowa skinął głową, po czym skierował się w
stronę, z której przyjechali. Już po piętnastu minutach, wyjechali na polanę,
na której stały zaparkowane dwa Bradleye. Wokół nich stało mnóstwo ludzi.
Wszyscy uzbrojeni w różne karabiny, karabinki, a każdy ubrany w to, co uznał za
słuszne i zapewniające mu ochronę.
- Dobra! - krzyknął staruszek z siwą brodą i z
długimi, siwymi włosami wychodzącymi spod kevlarowego hełmu – Zbieramy
się! Musimy donieść o zepsutych czujkach, bo niemożliwe jest żeby przeszli bez
włączania czujników ruchu i założyli nam tuż pod murami miasta, cholerny biwak!
Stevie, ty pojedziesz pierwszy z Jamesem i Jeffem, drugi pojedzie Ron, na końcu
Crash. Odpalać silniki i wsiadać.
W kilka chwil dosłownie, potężne silniki wozów
opancerzonych ryknęły jak na zawołanie. Pierwszy na szlak do Bramy Wschodniej
ruszył mały Jeep, zaraz za nim wytoczyły się cięższe pojazdy. Sunęły powoli,
nieśpiesznie. Do Bramy nie było daleko, dlatego też rozwijanie dużej prędkości
nie było konieczne. Nie było też żadnych wzgórków, ani innych tego typu
przeszkód terenowych. Do samej Bramy, dotarli po dziesięciu minutach. Już z
tajemniczego pola namiotowego, było widać wysokie mury miasta. Zbudowane z
czego tylko się dało, pięły się niemożliwie wysoko i były niewyobrażalnie
grube. Mieściły się na nich mieszkania Strażników Murowych, w nich mieszkania
Rycerzy.
Nad bramą, wisiał sygnalizator świetlny, świecący się na
czerwono, niczym oko tajemniczego zwierzęcia.
- Otwierajcie bramę, tu Piąta Brygada Rycerzy Miasta
Murów. Hasło to blaszany widelec pocierany o nożyk.
- Kszy… Słyszymy was Piąci, brama idzie w górę.
I tak też się rzeczywiście stało, choć troszkę było
trzeba na to poczekać. Po minucie, zielone światło zmieniło barwę na żółtą, co
oznaczało żeby nie podchodzić w okolicę grodzi. Ciężkie mechanizmy, zaczęły
szumieć. To gorąca para, zaczęła podnosić w powietrze ciężkie, stalowe wrota.
Im się wyżej unosiły, tym częściej było słychać zabezpieczenia mechanizmów, aby
drzwi nie łupnęły z hukiem, z powrotem na swoje miejsce. Pordzewiałe tryby,
doskonale widoczne dla żołnierzy, zawsze wprawiały w zdumienie. Wielkie niczym
dwa Bradleye, kręciły się majestatycznie. Równie duże łańcuchy, podciągały
gródź.
- To jest dopiero coś - szepnął milczący Stevie,
kierowca.
- Noo… - odpowiedzieli mu chórem Jeff i James.
W końcu naprężone łańcuchy stanęły w miejscu, jak i
również ciągnące je koła zębate. Gdzieś w okolicy jednego z wozów
opancerzonych, buchnęła chmura pary wodnej. Po drugiej stronie, syknęło
znacznie ciszej, ale również ilość mgły była zaskakująca.
Sygnalizacja, zaświeciła się na zielono. Można było
jechać.
- Spinamy pośladki panowie! - ryknął Starszy przez
radio.
Wozy ruszyły, a kiedy ostatni pojazd, prowadzony przez
Crasha, w którym siedział Starszy, minął wiszącą na łańcuchach grodź, staruszek
dał znać iż można zamykać.
Po chwili zapaliło się znowu pomarańczowe światło, a masa
żelaza z której była wyspawana brama opuściła się na powrót w kilka
sekund, w przeciwieństwie niż w procesie otwierania. Zaświeciła się czerwona
lampa sygnalizacyjna, informując wszystkich potencjalnych podróżnych, że od tej
strony wejścia do miasta nie ma i nie będzie, chyba że znasz hasło albo
tworzysz cuda.
Wozy i Jeep sunęły teraz w długim tunelu, wybudowanym w
murze. Miał długość dwóch sporej wielkości boisk do piłki nożnej. Na jego końcu
czekała już otwarta przez fotokomórkę umieszczoną w tunelu mniejsza brama, lecz
zasłonięta jeszcze sztywna siatką. Kiedy konwój się zbliżył i złapała ich
kolejna fotokomórka, również i siatka poszła w górę, umożliwiając przejazd.
Za nią już znajdowało się pod murze
Miasta Murów. I mali, brudni ludzie. Wygłodzeni, schorowani mieszkających w
klitkach z patyków, kartonu i szmat. Śmierdziało tu wszystko uryną i kałem.
Wszyscy patrzyli na Rycerzy spode łba, najpewniej życząc im śmierci gdzieś na
równinach podczas alarmu bojowego lub oczyszczającego. James, nie mogący
patrzeć na tych obdartusów, wyjął z kieszeni kamizelki batonik i rzucił go
bandzie dzieciaków, patrzących mściwym wzrokiem. Nie schylili się po niego od
razu, to by było coś strasznego, ale kiedy konwój skręcił w kierunku wind na
mury, gdzie mieścił się park maszynowy, rzuciły się na niego jak oszaleli,
walcząc o ten mały kawałek czekolady pięściami, nogami, a nawet znajdującymi
się w pobliżu kawałkami kostki brukowej czy kijami wyciągniętymi z szałasu
jakiegoś konającego starca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
a może by tak komentarz?