poniedziałek, 6 lipca 2015

Flanka

Floyd od dłuższego czasu obserwował stary dom w opuszczonym, amerykańskim miasteczku które kiedyś musiało tętnić życiem, teraz niestety jedynymi mieszkańcami były szczury, karaluchy i bandyci. Mężczyzna często się zastanawiał które jest gorsze i zawsze dochodził do wniosku że nic nie pobije ludzi w tym, jakie niosą ze sobą zagrożenie. Szczury upieczone na ogniu żywiły cały rodziny, karaluchy w porach głodu przyjemnie chrupały pod zębami, a ludzie strzelali sobie w plecy w najmniej oczekiwanych momentach. Oczywiście, zdarzali się i tu, na tej wypalonej pustyni jacyś bohaterowie, lecz Floyd wiedział że dobrzy nie są tak dobrzy jak się wydaje, a źli nie są tak źli jak ich piszą. On sam? Starał się wisieć w równowadze pomiędzy piekielnym płomieniem, a Bożym biczem. Kierował się takimi prawidłami jak nie zabijanie kobiet czy dzieci, ale nie zawsze mógł sobie pozwolić na takie udogodnienia. Czasy kiedy tacy jak on mieli wybór bezpowrotnie minęły.

Przez lornetkę widział jak w piętrowym budynku poruszają się jakieś postaci. Wstępnie policzył pięciu, dla sprawnego snajpera było to wyzwanie, dlatego postanowił poczekać aż przynajmniej trójka wyjdzie przed budynek. Zanim zorientują się że ktoś do nich strzela dwójka powinna już leżeć, jego kryjówka z resztą nie była tak oczywista. W dodatku pocił i dusił się pod grubym kocem w takim samym kolorze jak gruz który go otaczał. Dziękował handlarzowi z Cold Water że opuścił mu z ceny za paczkę niepotrzebnych mu naboi do strzelby. Jego M21 był gotowy, rzadko nim pudłował. On sam był blisko by przystąpić do zadania.

Burmistrz niewielkiej osady Cordik najął go, wędrownego najemnika do wyczyszczania miasteczka z bandytów. Normalnie by nie przyjął zadania, zbyt duże ryzyko, dlatego od razu rzucił bardzo wygórowaną cenę. Naczelnik osady zgodził i zaproponował że dorzuci coś ekstra, więcej Floyd nie potrzebował się zgodzić, może nawet zbyt pochopnie, ale w tych czasach pieniądze na ulicy nie leżały. Ciężko pracował na swoje wypłaty. Był chyba uczciwy.

W domostwie zapłonęło światło, raczej ognisko niż elektryczne – na to drugie mogli pozwolić sobie tylko najbogatsi. Bandyci zaczęli się gromadzić wokół stołu, gdzieś na klatce schodowej pojawiła się szósta postać, gruby kucharz ubrany z poszarzały fartuch. Dźwigał na brzuchu olbrzymi garnek pełny jakiejś papy, której znaczną część zostawił na swoim ubraniu. Towarzyszom to nie przeszkadzało, żyli bez ograniczeń i bez przejmowania się drobiazgami. Huk wystrzału rozerwał ciszę, z drzew nieopodal pozycji Floyda zerwały się ptaszyska. Jeden z bandytów upadł twarzą prosto w świeżo podaną kolacją. Towarzysze znieruchomieli nie wiedząc co się dzieje. Drugi strzał posłał kolejnego w krainę wiecznych łowów. Pozostała czwórka zerwała się by ukryć się za ścianami lub pod stołem, lecz nim im się to udało trzecia kula powaliła kolejnego. Wiedzieli jedynie z której strony padają strzały, sam strzelec był niewidoczny.

Dwójka wychyliła się i oddała kilka strzałów przez okno w losowym kierunku na ślepo, nie wiedząc nawet w co strzelają. Żadna kula nawet nie świsnęła obok Floyda. To był ich błąd, trzeci strzał trafił w twarz bandytę mniej więcej na wysokości nosa. Została dwójka.

Na słabiej oświetlonej klatce schodowej snajper zauważył ruch. Był słabiej oświetlony, a nad pustkowiem szybko się ściemniało lecz był on nadal widoczny. Kolejny strzał w coś co przypominało kontur ciała, kolejny łupieżca smagnięty pociskiem padł jakby ktoś nagle wyłączył mu zasilanie spadając na łeb ze schodów niczym szmaciana lalka. Ostatni strzał powinien oznaczać wypełnienie zadania.

Gdzieś po prawej usłyszał szelest i ciche syknięcie.

Ostatnią rzeczą jaką pomyślał było:
„Kurwa, zapomniałem o flance!”
Stary zdezelowany rewolwer Ruger wypluł pocisk kalibru 9mm, potem kolejny, i kolejny. Sześć pocisków wpakowanych w ukrytego pod kocem Floyda zakończyło jego żywot.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

a może by tak komentarz?