Floyd
od dłuższego czasu obserwował stary dom w opuszczonym, amerykańskim
miasteczku które kiedyś musiało tętnić życiem, teraz niestety jedynymi
mieszkańcami były szczury, karaluchy i bandyci. Mężczyzna często się
zastanawiał które jest gorsze i zawsze dochodził do wniosku że nic nie
pobije ludzi w tym, jakie niosą ze sobą zagrożenie. Szczury upieczone na
ogniu żywiły cały rodziny, karaluchy w porach głodu przyjemnie chrupały
pod zębami, a ludzie strzelali sobie w plecy w najmniej oczekiwanych
momentach. Oczywiście, zdarzali się i tu, na tej wypalonej pustyni jacyś
bohaterowie, lecz Floyd wiedział że dobrzy nie są tak dobrzy jak się
wydaje, a źli nie są tak źli jak ich piszą. On sam? Starał się wisieć w
równowadze pomiędzy piekielnym płomieniem, a Bożym biczem. Kierował się
takimi prawidłami jak nie zabijanie kobiet czy dzieci, ale nie zawsze
mógł sobie pozwolić na takie udogodnienia. Czasy kiedy tacy jak on mieli
wybór bezpowrotnie minęły.
Przez lornetkę widział jak w piętrowym budynku poruszają się jakieś
postaci. Wstępnie policzył pięciu, dla sprawnego snajpera było to
wyzwanie, dlatego postanowił poczekać aż przynajmniej trójka wyjdzie
przed budynek. Zanim zorientują się że ktoś do nich strzela dwójka
powinna już leżeć, jego kryjówka z resztą nie była tak oczywista. W
dodatku pocił i dusił się pod grubym kocem w takim samym kolorze jak
gruz który go otaczał. Dziękował handlarzowi z Cold Water że opuścił mu z
ceny za paczkę niepotrzebnych mu naboi do strzelby. Jego M21 był
gotowy, rzadko nim pudłował. On sam był blisko by przystąpić do zadania.
Burmistrz niewielkiej osady Cordik najął go, wędrownego najemnika do
wyczyszczania miasteczka z bandytów. Normalnie by nie przyjął zadania,
zbyt duże ryzyko, dlatego od razu rzucił bardzo wygórowaną cenę.
Naczelnik osady zgodził i zaproponował że dorzuci coś ekstra, więcej
Floyd nie potrzebował się zgodzić, może nawet zbyt pochopnie, ale w tych
czasach pieniądze na ulicy nie leżały. Ciężko pracował na swoje
wypłaty. Był chyba uczciwy.
W domostwie zapłonęło światło, raczej ognisko niż elektryczne – na to
drugie mogli pozwolić sobie tylko najbogatsi. Bandyci zaczęli się
gromadzić wokół stołu, gdzieś na klatce schodowej pojawiła się szósta
postać, gruby kucharz ubrany z poszarzały fartuch. Dźwigał na brzuchu
olbrzymi garnek pełny jakiejś papy, której znaczną część zostawił na
swoim ubraniu. Towarzyszom to nie przeszkadzało, żyli bez ograniczeń i
bez przejmowania się drobiazgami. Huk wystrzału rozerwał ciszę, z drzew
nieopodal pozycji Floyda zerwały się ptaszyska. Jeden z bandytów upadł
twarzą prosto w świeżo podaną kolacją. Towarzysze znieruchomieli nie
wiedząc co się dzieje. Drugi strzał posłał kolejnego w krainę wiecznych
łowów. Pozostała czwórka zerwała się by ukryć się za ścianami lub pod
stołem, lecz nim im się to udało trzecia kula powaliła kolejnego.
Wiedzieli jedynie z której strony padają strzały, sam strzelec był
niewidoczny.
Dwójka wychyliła się i oddała kilka strzałów przez okno w losowym
kierunku na ślepo, nie wiedząc nawet w co strzelają. Żadna kula nawet
nie świsnęła obok Floyda. To był ich błąd, trzeci strzał trafił w twarz
bandytę mniej więcej na wysokości nosa. Została dwójka.
Na słabiej oświetlonej klatce schodowej snajper zauważył ruch. Był
słabiej oświetlony, a nad pustkowiem szybko się ściemniało lecz był on
nadal widoczny. Kolejny strzał w coś co przypominało kontur ciała,
kolejny łupieżca smagnięty pociskiem padł jakby ktoś nagle wyłączył mu
zasilanie spadając na łeb ze schodów niczym szmaciana lalka. Ostatni
strzał powinien oznaczać wypełnienie zadania.
Gdzieś po prawej usłyszał szelest i ciche syknięcie.
Ostatnią rzeczą jaką pomyślał było:
„Kurwa, zapomniałem o flance!”
Stary zdezelowany rewolwer Ruger wypluł pocisk kalibru 9mm, potem
kolejny, i kolejny. Sześć pocisków wpakowanych w ukrytego pod kocem
Floyda zakończyło jego żywot.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
a może by tak komentarz?