niedziela, 29 grudnia 2013

Strefa - wpis #002

Była noc i prócz chrupiącej trawy pod wojskowymi buciorami Arka, nie było słychać nic prócz zawodzących gdzieś w oddali psów. Na razie się nimi nie przejmował, były zbyt daleko by stanowić realne zagrożenie. O wiele groźniejsze były pułapki Wypaleńców, rozciągały się dookoła miasta i w nim samym. Pandemię najczęściej przeżywała całe rodziny z tą samą grupą krwi, to też wśród nich tworzyły się klany. Władzę wśród klanów kontrolowała najsilniejsza rodzina. W Olsztynie byli to Michałowscy. Drobny sklepikarz pracujący w sklepie na osiedlu Kormoran. Jego dzikie zapędy uruchomiły się dopiero po jakimś czasie. Zorganizował rodzinę która przeżyła, urządził się wśród ruin i podrzynając gardła kilku chłystkom stał się niejakim liderem. Oczywiście były też i mniejsze rodziny, niepodlegające Michałowskim, a nawet z nimi walczące, lecz tamte trzymały się ubocza. Lasów i ościennych wsi. W większości miasto było rządzone przez Michałowskich.
         Przyszedł z kierunku Gietrzwałdu, który tyle razy przeszukiwany, że wchodzenie do niego nie miało sensu. Z resztą w środku zapewne przebywał patrol Wypalonych lub wojska. Lubi tam siedzieć i czaić się na siebie wzajemnie, bowiem wieś znajdowała się idealnie przy drodze i można było korzystnie ją obsadzić po obu stronach drogi. Wieża sanktuarium idealnie nadawała się na stanowisko snajperskie. Najlepiej było przemknąć szybko i wejść w lasy, aby wyjść na Dajtkach. Tam też się pojawił, lecz i ta dzielnica była przeszukana i całkowicie przeorana. Skierował się na południowy-wschód. Musiał obejść jezioro Kortowskie by wyjść w Słonecznym Stoku. Kierował się na Kortowo, akademiki to były prawdziwe kopalnie suwenir.
         Dajtki, tak jak i Słoneczny Stok to osiedla domków jednorodzinnych. Były zbyt daleko wybuchu, ale wirus nie obszedł się z nimi łaskawie. Na drodze przez pierwsze dni katastrofy leżało bardzo wiele ciał, a samochody korkowały drogi. Teraz były rozebrane. Świece, alternatory. Wszystko to wykręcili i zabrali złomiarze, czyli stalkerzy i żołnierze którzy odważyli się tu zapuścić. Schody zaczynały się w samym Kortowie. Było to duże skupisko młodych Wypaleńców i co gorsza nie podciągniętych pod żadną rodzinę z Olsztyna. Samo Kortowo za czasów normalności było kampusem studenckim. Tysiące młodych ludzi z całej Polski uczyło się w teraz zrujnowanych i nie do końca opuszczonych budynkach.
         Pierwsze pułapki znalazł przy przekraczaniu strugi kortowskiej, czy jak kto woli ścieku. Były to zamaskowane doły wypełnione kuchennymi nożami oraz granaty w puszkach które eksplodowały po ich pociągnięciu. Bardziej zmyślnych spodziewał się w samych akademikach. Pierwszy z nich, Dom studenta 8 był przeszukiwany przez samego Arka już kilka razy i znajdowały się tam barłogi kilku Wypalonych. Arek przekroczył rzeczkę kortowską i prawym jej brzegiem dostał się w okolice DS 7. W tym akademiku znajdował się kiedyś bardzo popularny klub studencki Rakor, teraz przerobiony przez wypalonych na rzeźnię. Uszu Arka doszedł jakiś przeraźliwy wrzask. Kiedyś, kiedy mieszkali tu studenci i toczyło się normalne życie, pewnie by tego nie usłyszał, ale całkowicie cichy Olsztyn sprzyjał wyłapywaniu takich nieprzyjemnych dźwięków…
         „Cholerny świeżak… Szkoda” pomyślał Arek. Bardziej doświadczeni stalkerzy omijali tą strefę. Młodzi wypaleni byli szybsi od swoich starszych pobratymców i łatwiej było plądrować bloki na Osiedlu Generałów lub Brzeziny wraz z Pozortami. Tu zapuszczali się kompletni głupcy lub naprawdę dobrzy w swoim fachu stalkerzy. Cóż, Arek miał po swojej stronie tylko doświadczenie z innych miast, ale siła fizyczna nie była po jego atutem. Sprawdził magazynek w Berylu i załadował komorę nabojową pociskiem. Wyszedł z koryta strugi i wolnym krokiem skierował się do wejścia akademika. Drzwi były otwarte, ale budynek był naszpikowany pułapkami. Na szczęście wejście do klubu studenckiego znajdowało się po drugiej stronie i mógł iść o zakład, że większość mieszkańców tego bloku tam właśnie biesiaduje na ciele jakiegoś żółtodzioba. Jakoś dziwnie ani przez moment nie przeszła mu przez myśl ochota ratowania go.
         Drzwi do akademika, otworzyły się bez trudu. Portiernia była pusta, tylko hulał po niej wiatr przez wybite okno. Klucze leżały w skrytkach depozytora, w niektórych z nich znajdowały się stare dowody osobiste. Mimo upływu lat na plastikowych dokumentach nadal można było odczytać dane osobowe dawnych studentów. Arek przez chwilę zastanawiał się ilu mieszkańców tego domu studenta miało grupę krwi 0Rh+ i nadal żyje polując na normalnych ludzi. Zakradł się do pomieszczenia i wziął wszystkie klucze, jakie tylko mógł znaleźć. Podejrzewał że uczta trochę potrwa, najpierw wypaleni walczyli o kolejność biesiadowania. Oczywiście Ci niezrzeszeni pod nazwiskiem jakiejś rodziny. Nadmiarowa agresja robiła swoje.
         Spodziewał się najwięcej łupów na ostatnim piętrze, dlatego też tam się udał. Klucze z numerami pokojów zaczynające się od 4 odłożył do osobnej kieszeni luźnej kurtki. Na glazurze widać było że tego piętra nikt nie odwiedza, nie było śladu w kurzu zalegającym na schodach. Dlatego spodziewał się tam najwięcej pułapek. Najpopularniejszy był granat w szklance postawiony na klamce po drugiej stronie drzwi. Nawet nie chciał wiedzieć ilu kolegów po fachu zabrała mu ta zmyślna szykana. I nie widział na nią jakiejś specjalnej rady, prócz otworzenia drzwi pewnym ruchem samemu chowając się za ścianą. Ale były też inne. Strzelby odpalane poprzez sznurek przeczepiony do drzwi, inne granaty, wyskakuję deski z gwoździami oraz chyba najgorsze, te robiące najwięcej hałasu. Tak jak inne przeważnie zabijały na miejscu, tak ściągnięcie sobie na głowę chmary Wypalonych nigdy nie było przyjemne. Ucieczka udawała się tylko cudem. A w łapach Wypaleńców nie było przyjemnie. Stawałeś się workiem do wyładowywania agresji, czasem nie tylko jej. A kiedy obili Cię tak że byłeś o krok od przejścia na drugą stronę, odcinali Ci co nieco i powoli jedli. Okropna śmierć której Arek nie życzyłby najgorszemu wrogowi.
         Arek nigdy nie uważał się za jakiegoś doświadczonego stalkera, wiedział że są ludzie o wiele bardziej doświadczeni od niego. Był prywatnym stalkerem, a Romana poznał całkiem przypadkowo. Pewnej nocy jako barman po prostu za dużo dał po palniku z pewnym klientem i zaczęła się sprzeczka o metody zbierania suwenir. Tym klientem był Roman, emerytowany już urzędnik z Biura Ochrony Stref wiedział o co chodzi w tym całym zakazie wynoszenia rzeczy ze stref. Diamentowy osad był największą tajemnicą i to na całym świecie, żaden rząd nie chciał nagłego wzbogacenia się obywateli. To by spowodowało zapaść gospodarczą, odejście od pieniądza, głupio by było jakby każdy przeciętny obywatel był bogatszy od państwa. Już po pierwszych analizach rzeczy ze strefy odkryto diamentowy pył który w 2020 roku był przecież głównym materiałem. Do obróbki innych materiałów, do budowy skomplikowanych struktur… Wszędzie był wykorzystywany diament lub diamentowy pył.
         Roman okazał się całkiem poinformowany, wrócił do Ostródy jak do swojego miejsca zamieszkania, w końcu tam się wychował i od razu polubił bar w którym pracował Arek. Może nawet to z jego słowa, kontrole zawsze jakoś mijały szczurkowatego barmana, polewającego piwo i inne alkohole do kufli i kieliszków z osadem po wodzie na ściankach. Arek tego nie wiedział, ale wiedział że Roman płaci konkretnie, a w dodatku można powiedzieć, się zaprzyjaźnili i czasem spędzali wolny czas razem. Szczepionka na multi wirusa w końcu to był jego pomysł i trochę się do niej dołożył, wcześniej Arek strefy odwiedzał tylko w ciężkich ochronnym płaszczu i masce przeciw gazowej. Po zaszczepieniu się zmieniło się to o sto osiemdziesiąt stopni.
         Co prawda wszyscy którzy przyjmowali szczepionki byli monitorowani przez BOS, a tylko refundowane były dla osób mieszkających bardzo blisko stref. Do 5 kilometrów od ostatniej granicy. Pozostali ludzie słono płacili za przyjemność bycia odpornym na multi wirusa.
         Przeszukiwania pomieszczeń trwały szybko, choć po wydarzeniach z 2020 roku w pokojach panował jeszcze większy syf, niż za czasów aż urzędowali tam studenci i studentki. O dziwo zawsze można było poznać który pokój był w całości męski, a który żeński. Wszelkie nośniki danych znajdowały się przeważnie na wierzchu. Dla zaoszczędzenia Arek obierał suweniry z pudełek i wrzucał tylko to, gdzie pyłu było najwięcej. Każde pudełko czy koperta zajmowało ciut więcej miejsca w plecaku niż sama płyta. Mniej więcej przy pokoju 401 dopiero uruchomił się alarm, bardzo tania pułapka. Składała się z akumulatora, klaksonu samochodowego, drucika oraz żyłki. Pociągnięcie za drzwi sprawiało że jeden z dwóch kabli dotykał akumulatora i zaczynał trąbić. Arka oblał zimny pot, a w byłym klubie studenckim usłyszał wrzaski i krzyki wypalonych biegnących w stronę wyjścia. Beryl załadowany i przeładowany trząsł się w dłoniach młodego stalkera. Walka nie miała większego sensu, musiał znaleźć kryjówkę. I to jak najszybciej…

sobota, 21 grudnia 2013

Strefa - wpis #001

Trawa kiedyś zielona dawno temu przegrała walkę z promieniowaniem i skrzypiała niczym śnieg pod butami stalkera, który zmierzał w kierunku centrum Olsztyna. Najbardziej interesowały  go „suweniry” po dawnym życiu, tym które nie tak dawno temu minęło bezpowrotnie. Nowe dało utrzymanie takim jak on. Suweniry jak nazywali je stalkerzy na czarnym rynku potrafiły osiągnąć niezłe sumki. Na razie jako jeden z wielu pamiętał wydarzenia z 2020 roku, lecz pewien był że kiedyś to umrze tak samo jak inne wspomnienia. Wspomnienia o kulturze zachodu, Unii Europejskiej czy idąc dalej, świętej pamięci ZSRR. Stalker na imię miał Arek.
Wszystko to zaczęło się 18 sierpnia. Krzyczący z mównic uczeni i nacjonaliści o fali muzułmanów z Azji i Afryki, wydawali się niewidzialni dla postępowej kultury z zachodu. A muzułmanie, nowocześni terroryści wykorzystali to. Nie musieli się przedostawać przez granice, ich ludzie zrobili to dawno temu kryjąc się za słowem emigrant. Rodzili się w kraju wroga, ale wychowywali się w duchu islamskiego terroru aż do momentu gdy nie stali się gotowi na ostateczny krok. Mówiono o tym lecz nikt nie potrafił wyobrazić sobie kilku setek terrorystów w każdym większym mieście Europy, Azji i czy obu Ameryk. Aż do 18 sierpnia 2020 roku.
Ale to nie to było genezą powstania stalkerów. Zapewne słyszeliście o tym, że największe wynalazki zawsze powstawały w garażu czy w piwnicy, choćby taki Windows. Tak samo było z materiałem wybuchowym nazwanym potem „zapalnikiem” i bardzo zjadliwym wirusem nazwanym przez WHO „multi wirusem”. Obie te rzeczy połączone w jedną bombę, umieszoną w każdym większym mieście przekraczającym sto tysięcy mieszkańców na całym świecie sprawiły iż świat zaczął wyglądać, jak wygląda. Różnica była tylko taka że obie te rzeczy powstały w jaskini Afganistanu, a nie w ciepłej piwnicy. Potrzeba matką wynalazku, a tą była eksterminacja niewiernych.
W Olsztynie cysterna pułapka wybuchła dokładnie w centrum, zamachowiec uderzył w Wysoką Bramę po czym bomba eksplodowała, obejmując swym zasięgiem granice Olsztyna i okoliczne wioski. Wirus połączony z „zapalnikiem” zmutował w kilka chwil, czego nie wzięły pod uwagę muzułmańskie ugrupowania terrorystyczne. Miał mieć stu procentową zjadliwość. Owszem, prawie wszyscy mieszkańcy zginęli w przeciągu godziny, ale zostały przy życiu osoby z grupą krwi 0 Rh+. Ale nie byli do końca sobą. Nie byli żywymi trupami, za których brało ich bardzo dużo ludzi. Myśleli, czuli i współpracowali ze sobą. Niestety, nie potrafili kontrolować swojej agresji i przez to wywiązywały się pomiędzy nimi, a zdrowymi okropne walki. A w dodatku wirus wraz z promieniowaniem stworzył z nich naprawdę paskudne bestie. Ich skóra była jedną wielką zaschniętą blizną czy jak to woli, strupem krwi i ropy. Włosy u większości  wypadły, a u części zaczęły rosnąć niczym po jakimś cholernym nawozie. Tak samo zachowały się zęby, paznokcie… Naprawdę niewiele państw postanowiło ich leczyć i nie izolować. Do dzisiaj te państwa borykają się z zamieszkami, ludobójstwami i błagają o pomoc w zamknięciu tych wynaturzeń na powrót w miastach.
Najlepszym wyjściem było zamknięcie ich w wypalonym mieście, a wszyscy którzy uciekli, zostali wyłapani i odesłani do stref. W końcu byli tylko ludźmi, choć nie obyło się bez zgonów. Dzisiaj strefy są otoczone i każda próba ucieczki bezwzględnie karana śmiercią. Po pewnym czasie Wypaleńcy przestali próbować ucieczki, jak ich nazwano i naprawdę rzadko zdarzały się szturmy na ogrodzenie. Większości Olsztyniaków pozostało tylko zostać w umierającym krajobrazie, jakim był przeniknięty promieniowaniem Olsztyn i walczyć między sobą. Nie trzeba mówić że nie miał kto się tym zająć, wojsko zaczęło rządzić krajem. Warszawa i cała Wiejska podzieliła losy Olsztyna. Cywile do strefy się nie zbliżali. Wypaleńcom obiecano zrzuty, lecz te kilka skrzyń z mlekiem w proszku miało tylko odwrócić uwagę od budowanych wokół takich wypalonych miast murów. Ale nawet poza miastami nie było w cale lepiej. Czystki etniczne skierowane przeciw muzułmanom za to co zrobiły światowi, przerodziły się szybko w wojnę. Wojna ta została nazwana „Męczennom”. I jak stoi w nowożytnych książkach, na wzór muzułmanów wyznawcy pozostałych religii tak samo poświęcali się przeciw tym zakamuflowanym terrorystą kiedy wojsko opiekowało się miastami. Kiedy uporano się z bajzlem na domowym podwórku, armie podzielono i w stronę muzułmańskich krajów wyruszyła nowa, VIII krucjata.
To były ciężkie czasy w których sam Arek z koktajlem mołotowa w ręce brał udział, a następnie odsłużył roczną turę w czasie VIII krucjaty. Pamiętał kamienowanie muzułmanów tak samo jak oni to robili z chrześcijanami u siebie, albo naganianie ich jak bydła do meczetów i podpalanie tych miejsc. Wrzask tamtych ludzi, nie tylko mężczyzn ale też i kobiet z dziećmi, często towarzyszył Arkowi w trakcie poszukiwań pamiątek na gruzach Olsztyna. A kiedy spotykał się w oko w oko z Wypaleńcem lub spoglądał na zrujnowany krajobraz miasta, wracał do pionu i stwierdzał że chyba jednak postępował dobrze w tamtych dniach.
Wypaleni, mieszkańcy dużych miast, zbuntowani i drażliwi, tylko czekali na takich jak Arek. Pułapki typu puszki z granatami były prawie w każdym budynku i było trzeba naprawdę rozsądnie stąpać. Tak jak wszelkiego rodzaju inne pułapki, których Arek rodzaje cały czas poznawał. Wypaleńcy byli całkiem pomysłowi i zmyślni, przez całe dwa lata od katastrofy zdążyli zjeść wszystko w mieście co było jadalne i tylko łapanie stalkerów i żołnierzy było dobrym pomysłem na dostarczanie ich ciałom odpowiedniej ilości pożywienia. Powiedzenie „Idę na miasto” nabrało zupełnie nowego znaczenia niektórych przyprawiając o szybsze bicie serca oraz gęsią skórkę.
Strefa Olsztyn, czy jak kto woli zona, był to okrągły obszar o średnicy 45 kilometrów. Około 1590 kilometrów kwadratowych pustki zamieszkanych przez nielicznych Wypalonych, dzikie zmutowane zwierzęta oraz  wojskowe patrole. Miejsce bardzo niebezpieczne dla stalkera. Już samo dostanie się za mur było wyzwaniem i w świetle prawa karane pozbawieniem wolności, choć w większości wypadków stalkerów brano za Wypalonych i dostawali kulkę. A do tego dochodził paru godziny spacer w stronę opustoszałego miasta duchów. Im bliżej centrum, tym licznik Geigera głośniej i jakby weselej śpiewał swoją melodię.
Wszystko unormowało się z resztą dopiero cztery lata temu. Pogramy ludności arabskiej skończyły się, ukończono ogrodzenia wokół murów i uruchomiono specjalne jednostki mające na celu namierzać towar pochodzący ze stref oraz chwytanie stalkerów czy też wypalonych którzy opuścili strefę. Wojna z muzułmanami trwała w najlepsze na ich terytorium. Polska mimo wszystko podniosła się bardzo szybko po tym ciosie. Na przykład Niemcy do tej pory borykają się z wojnami domowymi w których biorą udział Wypaleni wypuszczeni z miast oraz wojska niemieckie i cywile. Arek widział w telewizji jakie się tam dzieją rzeczy i szczerze współczuł Niemcom z powodu ich chęci współpracy z wypalonymi, z której wyszło to co wyszło.

Arek Węgrzyn, 32 letni facet nie mogący usiedzieć długo w jednym miejscu. Obecnie pracuje jako barman w knajpie „Koniec świata”, powstałym w Ostródzie. Miejsce w którym warto było się zatrzymać, jeśli zmierzałeś do Olsztyna. Przesiadywali tu zazwyczaj tak żołnierze, jak i stalkerzy. Plotki o zonie wędrowały po całym lokalu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Następnym przystankiem przed strefą była baza patrolowa Podlejki. Zona przecinała tą wioskę idealnie na pół, wybijając połowę mieszkańców. Druga połowa uciekła w kierunku Ostródy. Za Podlejki wirus nie dotarł, jak wynikło z badań, pozbawiony ciągłego dostępu do promieniowania obumierał.
Raz na jakiś czas pod knajpę podjeżdżał czarny bus na numerach rejestracyjnych z Gdańska, który skupywał suweniry. Im lepsza pamiątka, tym wyższa cena. Świetny interes dla stalkerów i żołnierzy, którym udawało się czasem coś wsadzić do plecaka za plecami dowódcy i bardziej życzliwych kolegów z patrolu. Kilka razy na miesiąc z kolei wpadali funkcjonariusze Biura Ochrony Stref na nalot. Robili masę bałaganu, nie stronili od przemocy i zabierali tych którzy akurat mieli przy sobie coś ze strefy. Mimo tego że wybuch nastąpił cztery lata temu, w strefie nadal było wysokie stężenie zapalnika i multi-wirusa, choć na to drugie wynaleziono bardzo drogie szczepionki. Arek wydał za nią prawie wszystko co miał, a za resztę kupił używanego Beryla i kilka magazynków amunicji, kamizelkę oraz inny, drobny ekwipunek. Z resztą Strefa Olsztyn, to nie była pierwsza i jedyna w której był Arek. Był w stolicy, Krakowie, Poznaniu, Szczecinie i Gdańsku. Dwa razy był też w Pradze, ale dochód w koronach czeskich nie zadowalał go i wrócił do ojczyzny.
Zawsze gdy był nalot na knajpę, BOS jakoś nigdy nie przyciskał biednego barmana. Arek nie miał wyglądu stalkera. Był okropnie szczupły i wysoki. Kiedy się na niego patrzyło, miało się wrażenie że plecak wypchany pamiątkami złamał by go w pół. To był błąd i wiedzieli o tym tylko Ci którzy wiedzieli że Arek był żołnierzem. Facet potrafił o siebie zadbać, a wygląd był bardzo pozorny, choć oczywiście nigdy nie przytargał z zony lodówki jak to zrobił pewien wybitny stalker Ambroży. Ale trzeba przyznać, pieniędzy za nią dostał sporo.
Ceny u handlarzy były zmienne i tak naprawdę, niewielu stalkerów wiedziało o co chodzi w tym całym zbieraniu suwenir które były tylko śmieciami. Czasami dało się coś słyszeć o jakiś diamentach na jakiś tam przedmiotach, ale rząd starał się to trzymać w tajemniczy. Był w tym zadziwiająco skuteczny. Ale skoro jedni ludzie płacili, to drudzy ludzie zbierali. Prawdy nie dało się upilnować, a prawda była taka że po wybuchu na każdej rzeczy w strefie osadzał się diamentowy pył. Najtwardszy minerał w sporych ilościach osiągał niezłe ceny. Być może poprzez pomieszanie składników bomby z wirusem ta substancja stałą się w strefach tak popularna. Najlepiej diamentowy pył osadzał się na wszelkiego typu taśmach magnetofonowych, magnetowidowych oraz płytach wszelkiego typu i pamięciach przenośnych, dyskach. Sporo też zbierało się go w układach urządzeń elektrycznych, ale nie przyjmowały go zbyt chętnie stalowe czy metalowe konstrukcje. Dla Arka było to niczym czarna magia, dlatego zbierał pewniki. I nieco inaczej, nie hurtowo. Za nieco wyższe stawki, ale na zamówienie, odpowiednie ilości rzeczy i różnego typu.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Wpis #012

Na ochotnika do auta, zgłosili się prawie wszyscy prócz Jeffa. Ostatecznie na szpicy pojechał Crash wraz z nim. Dowódca udawał że podejmuje trudną decyzję, ale prawda była z goła odmienna. Wybrał najmniej potrzebnych. Steve był o wiele milszym i lepszym kierowcą od Crasha, a on… On był tylko starym, schorowanym dziadem z problemami i odpowiedzialnym za tą ich zbrojną eskapadę. Prawda była taka że bez niego poradziliby sobie równie dobrze.
Wrangler którego uruchomił Steve, znowu miał opory z odpaleniem, ale wraz z resztą chłopaków odpalił na popych. Roksi w tym czasie założyła na siebie bondolierę i ładownicę, jaką wręczył jej Steve, zdejmując swoje. Każdy Rycerz Miasta Murów miał dwie bondoliery i dwie ładownice. Zazwyczaj ginęli w połowie zapasów pierwszej, nie inaczej wydawało się miało być teraz. Crash wraz ze Starym i materiałami wybuchowymi, pojechali przodem. Nawiązywali łączność przez krótkofalówki tak długo, jak tylko mogli. Co ciekawe, tunel wydawał się jakby oczyszczony. Nawet liczba trupów nie była zbyt liczna, dawało się je pokonywać na powolnym biegu. Steve z pozostałymi miał pojechać za nimi dopiero gdy Stary da znak lub gdy urwie się kontakt. Ten urwał się po kilkunastu  minutach.
- Widzisz? – powiedział Stary do Crasha, gdy Ci zobaczyli zarys wagonów na torach – To te kolejki barykadujące peron, musimy wysadzić ja na całej długości, aby zrobić wystarczającą ilość miejsca dla Coquara. Poczekasz w samochodzie i dasz mi z niego ochronę, do momentu aż nie podłożę bomby. Rozumiesz?
- A jak zawali się strop? I tak spoczywa na nim w chuj gruzu i stali.
- Wtedy cóż, zginiemy – uśmiechnął się Stary z troską – Gotowy?
Crash westchnął przeciągle, przekręcając szyją maksymalnie w prawo i lewo. Dało się słyszeć dwa chrupnięcia.
- Gotowy. – Crash sięgnął po swoją broń, uchylając ufajdane okno terenówki.
Wytłumiony UZI, wypluwał pociski pojedynczo i systematycznie w kierunku trupów, które zwęszyły Starego podłączając odpowiednie kabelki do detonatora czasowego. Kwadraty z materiałów wybuchowych stawiał w miejscach w których wagon był najsilniejszy. Coquar będzie musiał przejechać po tym, co zostanie z wagonów. Jeep tu zostanie, z pewnością nie da rady się nim przejechać. Oby był tylko czas na wskoczenie do pojazdu opancerzonego.
Coquar jechał po śladach Jeepa równie powoli, co Crash i Stary. Steve nie śpieszył się, wiedział że i tak zdąży ich dogonić. Widział z daleka tylne światła terenówki i przednie, rzucone na wagony. Pomiędzy nimi uwijał się Stary. Steve nie podjechał bliżej, stanął w poprzek tunelu, blokując lawinę trupów która skłębiła się za nimi. Zaczęły uderzać o pakę pojazdu, chcąc dostać smakowite kąski ukryte we wnętrzu. Na darmo.
Crash skutecznie zdejmował postępujące w kierunku starego truposze. Miał smykałkę do pistoletów maszynowych, które były na wyposażeniu kierowców. Chcąc się wykazać, całkowicie dał się pochłonąć wykonywanej czynności. Jak kiedyś, kiedy aplikował na rycerza i musiał zdać kilka poważniejszych testów, między innymi na strzelnicy. Nikt nie przypuszczał że wielki, łysy i groźnie wyglądający facet, będzie tak dobrze obsługiwał takie małe zabawki jak pistolety. Chciano z niego zrobić tragarza i cekaemistę, ale wykazał się w następnych testach jako dobry kierowca. I nim został.
Z początku nawet nie poczuł zębów żywego trupa, wbijających się w jego ramię. Nikt ich nie badał, ale pogryzieni mówili że w ogóle nie czuć ugryzienia i jest to najmilsza rzecz z całej przemiany. Kilku skrybów stworzyło teorię, iż w ślinie żywych trupów znajduje się taka ilość wirusa, iż w zasadzie miejsce ugryzienia od razu staje się samowolne i natychmiastowo oddziela się mózgu wyłączając nerwy. Znieczulenie idealne. Crash poczuł tylko ciężar głowy truposza, dociskającego się do jego pleców i lodowate dłonie, chcące przytrzymać go za szyję i rękę. Wyrwał się prawie natychmiast, uderzając trupa kolbą pistoletu, a następnie poprawiając wolną ręką. Kiedy zombiak upadł od siły ciosu, wpakował mu kulkę w łeb. Nie od początku Crash zorientował się że umarł, nie miał czasu się też tym przejmować. Ugryzienie było równoznaczne z jednym – śmiercią. Postawił tylko kołnierz bluzy, aby ukryć ranę. Krew już kilka minut po ugryzieniu krzepła, nie zostawiając wyraźnych śladów na odzieży. Po chwili wrócił Stary. Rozkazał Crashowi cofnąć, a gdy ten to zrobił w kilka sekund później wagony złożyły się do środka, a miejsca które nadal stały, musiał już załatwić ciężar pojazdu opancerzonego.
- Steve, teraz mnie pewnie słyszysz. Podjedź do nas i daj nas wskoczyć do środka.
- Przyjąłem.
Cała akcja przebiegła bardzo sprawnie, nie licząc rozwalonej opony na ostrym kawałku wagonu. W końcu tunel zaczął znowu się unosić i wychodzić na powietrze. W punkcie w którym tor był na równi z ziemią, Coquar wyjechał na grunt. Nie zatrzymywali się aż do wieczora, kiedy to Stary nakazał odpoczynek. Część ludzi została na pace, a część na dachu. Noc była bezchmurna, dlatego też nikt nie narzekał. Nawet pogoda dopisała.
Steve wraz z Roski zajęli kabinę. Rano dopiero miał zamiar zmienić rozwaloną opnę, teraz wystarczyło mu iż ma z kim spędzić noc i bez zbędnych słów móc się do kogoś przytulić. Tak wielu ludzi w Mieści Murów się o to żarliwie modliło, a on dostał to z nieba i tak jakby od niechcenia. Był choć raz szczęśliwym gościem.
Młody który spał niedaleko Crasha, nie mógł zmrużyć oka. Ten drugi okropnie sapał, rzęził i kichał, a czasami nawet zanosił się wstrętnym kaszlem. Kiedy przyświecił na niego latarką, zobaczył wilgotne od łez oczy i wypływającą z oczu oraz uszu gęstą, ciemną flegmę. Organizm ratował się jak mógł, wyrzucając wirusa każdą z możliwych dróg, lecz tego było już za dużo w organizmie, z resztą jak zawsze. Młody wyszedł  pojazdu i zawołał Starego oraz sanitariusza.
- Mamy problem z Crashem. Coś dziwnego się z nim dzieje.
Mężczyźni ruszyli do niego w pośpiechu, a EM-doc od razu znalazł ranę oraz podał do ogólnej wiadomości jej przyczynę. Crash był martwy i wszyscy o tym wiedzieli, zostało mu może maksymalnie dziesięć godzin męczarni w bólach.
- Niedługo dostanie biegunki, przestanie trzymać mocz i będzie się dusił własnymi wymiotami. Skóra zacznie mu czernieć, a płuca powoli będą obumierać. Mózg będzie przywoływał ostatnie wspomnienia, zacznie majaczyć. Już ma temperaturę, niebawem przegrzeje się mu organizm. Umrze, a w kilkanaście minut po śmierci wstanie i rzuci się na nas. Stary, musimy skrócić mu cierpienie…
- Wiem – odpowiedział Stary – Wiem, kurwa, wiem…