niedziela, 15 maja 2016

Wpis #013

Stary podejmując decyzję, był naprawdę we wstrętnym humorze. Na początku chciał obłożyć odpowiedzialnością jednego ze swoich ludzi, ale koniec końców nie mógł tego zrobić żadnemu ze swoich podopiecznych. Niczym mu nie podpadli żeby musieli zabijać swojego własnego towarzysza. On był stary, przeżył swoje dobrze w służbie Miasta Murów, długo nie będzie musiał nosić tego ciężaru jakim było skrócenie cierpienia przyjacielowi. Polecił Młodemu i Jeffowi zanieść Crasha do lasu i wykopać dziurę, a potem go zawołać. Każdy pożegnał się z Crashem, ten wiedział co się święci i łzy cisnęły mu się do oczu. Kiedy Crash pozostał sam na sam ze Starym, rozległ się wystrzał. Kilka minut później Crash został zakopany, a w miejsce pochówku wbito skrzyżowane gałęzie do której przybito naszywkę z jego kamizelki. Crash dołączył do Niemożliwego.
Stary, James, Jeff, Steve oraz Roksi wsiedli do pojazdu i położyli się spać. Jedynie EM-doc został na warcie, siedząc w ciemnościach na dachu pojazdu. W połowie nocy zmienił go James. Rano ruszyli dalej, do celu mieli już tylko kilka kilometrów. Steve nie oszczędzał silnika oraz paliwa, pędząc na złamanie karku w kierunku ludzi. Wieczorem zobaczyli łunę nieopodal trasy. Stary polecił Młodemu by nawiązał łączność z Gruzowcami lub z Miastem Murów. James pokręcił gałką od regulacji częstotliwości, niestety towarzyszył temu tylko szum. Dopiero po czasie udało się złapać słaby sygnał od Miasta Murów, gdzie dyspozytornia poleciła podanie powodu kontaktu.
- Tu RMM jeden, widzimy jakąś łunę nieopodal drogi. Nie mamy pewności czy to oddział Tima. Prosimy o rozkazy.
Radio chwilę milczało, aż w końcu wypluło z siebie rozkaz.
- Wysłać zwiad, potem ruszyć dalej. Jeśli to wróg nie atakować. Tim powinien być znacznie dalej.
- Rozumiemy. Bez odbioru.
Stary bez problemów sformował oddział zwiadowczy. James, Jeff oraz Roksi, którą już uważał za jedną z Rycerzy. Uzbrojeni w podstawowy sprzęt, pod osłoną nocy ruszyli w kierunku łuny. Mieli przy sobie krótkofalówkę, aby móc nawiązać łączność ze Starym w razie problemów.
Im bliżej byli, tym mniej podobało się im to co słyszą. Słychać było krzyki, wystrzały, dźwięk pracujących pojazdów. James oraz Roksi przyśpieszyli kroku, Jeff został w tyle. I zobaczyli regularną bitwę. Gruzowcy Tima ostrzeliwali coś po prawej stronie, nie żałowali amunicji, a i z lasu w ich kierunku leciały pociski. Sporo ludzi leżało pod pojazdami wykrwawiając się.
- Stary! – krzyknął do krótkofalówki James – Odbiór!
- Tak?!
- Gruzowcy Tima mają kłopoty, ktoś ich zaatakował. Dawajcie tu szybko, mają sporo rannych. Włączamy się do bitwy.
- Uważajcie na siebie. – polecił jeszcze Stary.
- Zostań tu. Jeff! Szybko! Musimy znaleźć Tima!
Jeff był w tyle, ale robił co mógł. Pot spływał mu po twarzy, widać było że dawno się tak nie męczył i że oszukiwał na testach sprawnościowych. Choć pewnie wolałby poczekać z Roksi w lesie, zacisnął zęby i schował tchórzliwość do kieszeni. Pobiegł za Młodym.
Podbiegli do ciężarówki najbliżej ich. Za pojazdem kryło się dwóch żołnierzy, którzy już dawno nie mieli amunicji.
- Skąd się tu wzięliście?! – zapytał jeden.
- Miasto Murów nas wysłało! – odpowiedział James przekrzykując terkający karabin – Gdzie Tim?
- Tam, z tyłu! – gruzowiec wskazał na jakąś ciężarówkę za nimi
Bez większego wdawania się w szczegóły, ruszyli tam. Tim schowany za kołem samochodu, strzelał na oślep w kierunku lasu z wysłużonego Colta M1911. Pocisk za pociskiem szybowały w zarośla, nie wiadomo czy coś trafiając. Na widok ludzi z naszywkami Rycerzy, którzy nie pochodzili z jego oddziału zdziwił się.
- Zgubiliście się? – zapytał Tim na szybko uzupełniając magazynek nabojami.
- Miasto Murów nas wysłało. Mamy was ostrzec. Co tu się dzieje?
- Grupa jakiś popaprańców zostawiła na nas pułapkę. Przed tym czym ostrzec.
- Nie ma bezpiecznego podejścia do miasta… - wydyszał Jeff – Stary nam dowodzi… On wam powie więcej…
- Świetnie! A teraz może pomożecie nam ich odeprzeć?
Z lasu wyleciał koktajl Mołotowa i rozbił się o ciężarówkę stojącą za tą, za którą ukrywał się Tim. Płomienie błyskawicznie opanowały szoferkę oraz płachtę przykrywającą pakę pojazdu, na którym akurat znajdował się obrobiony gruz.
- Wy popierdoleńcy! – wrzasnął Tim wpakowując cztery naboje do podbiegającego mężczyzny ubranego w liche spodnie, ciało i twarz miał pokryte tatuażami.
Coraz więcej mężczyzn zaczynało szturmować pojazdy wychodząc z lasu. Gdzieś z tyłu jedna ciężarówka padła pod naporem dzikich ludzi, na szczęście inni żołnierze zdjęli ich zanim wskoczyli do szoferki. W końcu na horyzoncie pojawił się pojazd za którego kierownicą siedział Steve. Stary z ręcznym karabinem maszynowym otworzył ogień w kierunku lasu. Pociski nie oszczędzały atakujących. W końcu jeden z nich wrzasnął coś w jakimś niezrozumiałym języki i wydzierani zaczęli się wycofywać. Obrońcy konwoju wyskoczyli ze swych kryjówek i rzuciło się w pogoń za nimi zdejmując jeszcze kilku posyłając im w plecy kilka nabojów, ale nie wpadli za nimi do lasu. To był ich teren, ludzie Tima o tym wiedzieli. A chwilę później dało się słyszeć żałosne krzyki.
- Medyk! Medyk!
EM-Doc wyskoczył z pojazdu i ruszył na pomoc. Inni żołnierze zaczęli też pomagać jak potrafili tym mniej rannym. Większość poważnie ranna, a dwóch medyków przydzielonych do Tima zostało zabitych. Mechanicy również mieli pełne ręce roboty, kiedy okazało się że większość pojazdów zostało poważnie uszkodzonych. Jeden nawet spłonął, a transport obrobionego gruzu musiał zostać przeładowany na inne pojazdy poważnie przekraczając ich ładowność. Steve ruszył pomóc mechanikom, a Stary zameldował się u Tima. Wdzięczności Tima nie było końca.
- Chodź, poszukamy Felixa. – zaproponował James Jeffowi.
- Pójdę z wami. – powiedziała Roksi, nie bardzo wiedząc co tu się stało.
- Okej. – odpowiedział Jeff.
Szli wzdłuż pojazdów wypytując innych rycerzy oraz gruzowców o Felixa, ustalili koniec końców że był widziany na końcu stawki przy zabezpieczaniu tyłów. Poszukiwania przyjaciela nie były długie, koniec końców znaleźli go. Felix aż przetarł oczy ze zdziwienia, zastawiając sobie na twarzy krwawy ślad. Ręce miał upaprane posoką, przestrzelona ręka krwawiła, ale nie sprawiała aby Felix nie mógł pomagać innym, znacznie poważniej rannym.
- Powinieneś iść z tym do EM-Doca żeby Cię pozszywał. – powiedział Jeff.
Felix tylko machnął ręką rozchlapując krew dookoła siebie.
- Nic nie będzie. Co tam u was pierdoły? Wpadliście na kawusię i ciasteczka?
- W zasadzie to nie, ale wiesz… Jak masz kawusię i ciasteczka, to Jeff bardzo chętnie zje wszystko co masz.
- Zamknij się. – mruknął Jeff obrażony.
- A co, Jeff, zeżarłeś już wszystko w mieście że wysłali Cię do nas? – zarechotał Felix.
- Tak, i wszystko po drodze. Nie moja wina że mam większy apetyt od was.
- A właśnie, Steve też jest z nami. – rzucił James – Naprawia wam pojazdy.
- Kurwa… – wrzasnął Felix kiedy zorientował się że facet którego opatrywał właśnie zmarł – I chuj, tyle mu pomogłem. Chodźmy do niego i do tego waszego EM-Doca, bo zaczyna mi się kręcić w głowie.
Gruzowcy Tima powoli wracali do swojego regularnego toku działania. Tim darł ryja, obrażał, wydawał polecenia jak dawniej. Stary na prośbę Jamesa i Jeffa wymusił na Timie by oddał mu Felixa do oddziału, co miało być uzupełnieniem za Niemożliwego i Crasha, tych których stracili w czasie drogi do Tima.
Koniec końców okazało się też że Tim rozebrał jakieś laboratorium, w którym znaleźli masę odczynników, środków chemicznych oraz przydatnych urządzeń, w tym książki z różnymi instrukcjami w tym też przepisem na proch znacznie wydajniejszy niż ten który używali do tej pory.
Wieczorem następnego dnia pojazdy były gotowe do drogi, przynajmniej te które udało się na powrót postawić na nogi. Zmarli zostali pogrzebani wzdłuż pobocza, a ranni zajęli miejsca na pojazdach. Zdrowsi szli na piechotę wzdłuż powoli toczących się ciężarówek. Stary wraz z Timem ustalili, że RMM jeden pojadą przodem i będę wypatrywać pułapek. Tim i bardzo wielu facetów chciało by Roksi została z nimi, ale Stary nie miał zamiaru na to pozwolić. Wiedział co by mogło się jej tu stać, Tim nie był Rycerzem i nie miał tak surowego kodeksu. Na szczęście łyknął to że jest to radiooperatorka z Miasta Murów.
Stary, James, Jeff, Steve, Felix oraz Roski pojechali więc przodem, wypatrując zagrożeń…

sobota, 18 lipca 2015

Wypijmy

Wypijmy za to że nas nienawidzą, że się nami ludzie brzydzą
Wypijmy za to że najlepsi przyjaciele za plecami z nas szydzą
Wypijmy za to że każdy by chętnie napluł nam w mordę
Wypijmy za to że żyjąc co dnia musimy trzymać gardę

Wypijmy za to że dusimy się codziennie w tym samym sosie
Wypijmy za to że to życie przypina taniec na ostrej kosie
Wypijmy za to że samotność nas dusi i nie możemy się jej oprzeć
Wypijmy za to że nie możemy na odbicie w lustrze patrzeć

Wypijmy za to że nic nie idzie po naszej myśli
Wypijmy za to że wszyscy starają się byśmy klęskę ponieśli
Wypijmy za to że każdy robi wszystko by Cię do niego zrazić
Wypijmy za to że nie grozi nam się miłości narazić

Wypijmy za to że podobno uszlachetnia cierpienie
Wypijmy za to że podobno zdrowe jest łzawienie
Wypijmy za to że ból nikogo już na tym świecie nie dziwi
Wypijmy za to że tylko my tu jesteśmy prawdziwi

poniedziałek, 6 lipca 2015

Flanka

Floyd od dłuższego czasu obserwował stary dom w opuszczonym, amerykańskim miasteczku które kiedyś musiało tętnić życiem, teraz niestety jedynymi mieszkańcami były szczury, karaluchy i bandyci. Mężczyzna często się zastanawiał które jest gorsze i zawsze dochodził do wniosku że nic nie pobije ludzi w tym, jakie niosą ze sobą zagrożenie. Szczury upieczone na ogniu żywiły cały rodziny, karaluchy w porach głodu przyjemnie chrupały pod zębami, a ludzie strzelali sobie w plecy w najmniej oczekiwanych momentach. Oczywiście, zdarzali się i tu, na tej wypalonej pustyni jacyś bohaterowie, lecz Floyd wiedział że dobrzy nie są tak dobrzy jak się wydaje, a źli nie są tak źli jak ich piszą. On sam? Starał się wisieć w równowadze pomiędzy piekielnym płomieniem, a Bożym biczem. Kierował się takimi prawidłami jak nie zabijanie kobiet czy dzieci, ale nie zawsze mógł sobie pozwolić na takie udogodnienia. Czasy kiedy tacy jak on mieli wybór bezpowrotnie minęły.

Przez lornetkę widział jak w piętrowym budynku poruszają się jakieś postaci. Wstępnie policzył pięciu, dla sprawnego snajpera było to wyzwanie, dlatego postanowił poczekać aż przynajmniej trójka wyjdzie przed budynek. Zanim zorientują się że ktoś do nich strzela dwójka powinna już leżeć, jego kryjówka z resztą nie była tak oczywista. W dodatku pocił i dusił się pod grubym kocem w takim samym kolorze jak gruz który go otaczał. Dziękował handlarzowi z Cold Water że opuścił mu z ceny za paczkę niepotrzebnych mu naboi do strzelby. Jego M21 był gotowy, rzadko nim pudłował. On sam był blisko by przystąpić do zadania.

Burmistrz niewielkiej osady Cordik najął go, wędrownego najemnika do wyczyszczania miasteczka z bandytów. Normalnie by nie przyjął zadania, zbyt duże ryzyko, dlatego od razu rzucił bardzo wygórowaną cenę. Naczelnik osady zgodził i zaproponował że dorzuci coś ekstra, więcej Floyd nie potrzebował się zgodzić, może nawet zbyt pochopnie, ale w tych czasach pieniądze na ulicy nie leżały. Ciężko pracował na swoje wypłaty. Był chyba uczciwy.

W domostwie zapłonęło światło, raczej ognisko niż elektryczne – na to drugie mogli pozwolić sobie tylko najbogatsi. Bandyci zaczęli się gromadzić wokół stołu, gdzieś na klatce schodowej pojawiła się szósta postać, gruby kucharz ubrany z poszarzały fartuch. Dźwigał na brzuchu olbrzymi garnek pełny jakiejś papy, której znaczną część zostawił na swoim ubraniu. Towarzyszom to nie przeszkadzało, żyli bez ograniczeń i bez przejmowania się drobiazgami. Huk wystrzału rozerwał ciszę, z drzew nieopodal pozycji Floyda zerwały się ptaszyska. Jeden z bandytów upadł twarzą prosto w świeżo podaną kolacją. Towarzysze znieruchomieli nie wiedząc co się dzieje. Drugi strzał posłał kolejnego w krainę wiecznych łowów. Pozostała czwórka zerwała się by ukryć się za ścianami lub pod stołem, lecz nim im się to udało trzecia kula powaliła kolejnego. Wiedzieli jedynie z której strony padają strzały, sam strzelec był niewidoczny.

Dwójka wychyliła się i oddała kilka strzałów przez okno w losowym kierunku na ślepo, nie wiedząc nawet w co strzelają. Żadna kula nawet nie świsnęła obok Floyda. To był ich błąd, trzeci strzał trafił w twarz bandytę mniej więcej na wysokości nosa. Została dwójka.

Na słabiej oświetlonej klatce schodowej snajper zauważył ruch. Był słabiej oświetlony, a nad pustkowiem szybko się ściemniało lecz był on nadal widoczny. Kolejny strzał w coś co przypominało kontur ciała, kolejny łupieżca smagnięty pociskiem padł jakby ktoś nagle wyłączył mu zasilanie spadając na łeb ze schodów niczym szmaciana lalka. Ostatni strzał powinien oznaczać wypełnienie zadania.

Gdzieś po prawej usłyszał szelest i ciche syknięcie.

Ostatnią rzeczą jaką pomyślał było:
„Kurwa, zapomniałem o flance!”
Stary zdezelowany rewolwer Ruger wypluł pocisk kalibru 9mm, potem kolejny, i kolejny. Sześć pocisków wpakowanych w ukrytego pod kocem Floyda zakończyło jego żywot.

sobota, 30 sierpnia 2014

Strefa - wpis #006

Herbert, Grant i Magister czekali przy starym, niebieskim żuku. Uzbrojeni byli różnie, ale największą perełką był chyba francuski FAMAS w rękach Granta. Skąd on go tu wytrzasnął nie wiedział nikt, nawet sam właściciel mówił że nie pamięta. Lub nie chciał pamiętać. Herbert uzbrojony był skromniej bo tylko w dwururkę, a za paskiem miał jakiś rewolwer. Magister wyposażył się w starą jak świat tetetkę. Arek zauważył że z takim arsenałem mają nawet szanse, a jak wszystko pójdzie gładko może nawet wrócą z procesorem.
Żuk trzymał się drogi, choć prędkość maksymalna dawno została mocna ograniczona wiekiem silnika i tym, czym zalewali bak. Własnej produkcji paliwo na bazie oleju roślinnego i alkoholu sprawdzało się, lecz po dłuższym stosowaniu tego ustrojstwa silnik słabł. Nie inaczej było z Żukiem jakim dysponowali. Droga na Jaroty trochę im zajęła, aby uniknąć wykrycia w mieście pojechali przez las skręcając w lewo koło jeziora Skanda – teraz był to wyschnięty zbiornik wodny pełen szlamu. Co odważniejsi jedli to, co w szlamie pływało niestety daleko było temu czemuś do ryb. Mijali też dawny maszt telewizyjny, jeden z najwyższych w Polsce przed katastrofą. Teraz leżał przewrócony koło drogi, o mało jej nie przegradzając. Sama konstrukcja został, lecz system nadajników i anten zniknął. Żaden z towarzyszy Arka nie wiedział kto się o niego zatroszczył.
Swój środek transportu zostawili na Pieczewie, pod jednym z bloków. Pieczewo mimo tego że najdalej o centrum wybuchu, nie było kompletnie zamieszkała prócz kilku wypalonych którzy opuścili swoje rodziny. Nazywano ich Pustelnikami i uważano że tworzą swoją własną rodzinę. Byli bardzo pokojowi, nie kradli i jedynie korzystali z obrony własnej, kiedy ich atakowano. Do końca nikt nie wiedział czym Pustelnicy dysponują, ale raczej się ich obawiano. Nie jedna rodzina próbowała ich rozwałkować. Ich kości bielały na ulicach i chodnikach. Ogołocone, muskane tylko wiatrem i przez słońce.
- Jesteście gotowi? – zapytał Arek, sprawdzając swoją broń oraz ekwipunek.
- Jaaaasne – odezwał się Grant, wpinając do FAMAS’a nowy magazynek – Proponuję iść koło stawu, a potem wejdziemy do sklepu od tyłu. Co ty na to Magister?
- No to by mogło się udać, ale koło stawku mają całkiem sporo ludzi. Będziemy musieli ich okrążyć, proponuję iść Boegnika, a potem uderzyć od frontu. Z tego co wiem większość bloków poskładało się jak domek z kart, gruzy dadzą nam dobrą ochronę.
- A nie lepiej okrążyć ich z obu stron? Grant i Arek mają karabiny, więc uderzą od frontu. Ty i ja ugryziemy ich w dupę, aż się zesrają. – wtrącił się Herbert.
- To ma sens. Zróbmy tak. – przytaknął Arek.
- Też jestem za, a ty masz coś przeciwko – rzucił Magister spoglądając na Granta.
Ten tylko pokręcił głową. Grupa rozdzieliła się, plan zakładał że Magister oraz Herbert nie uderzą póki nie zaatakuje Grant z Arkiem. W ten sposób chcieli wziąć Wilczaków w dwa ognie. Przynajmniej jednej grupie uda się dostać do sklepu i wynieść procesor. Czy to od frontu czy od tyłu to już nie było ważne. Liczyło się zadanie i jego wykonanie.

Od frontu było spokojnie. Przed magazynem ze sprzętem komputerowym stali trzej wypaleni. Ich poparzone twarze próbowali kryć pod materiałem, ale wiejący wiatr podrywał go co chwila ukazując ich prawdziwe oblicza. Arek i Grant szli po przeciwnych stronach gruzowisk, nie zostając wykrytymi prawie aż do samego końca. Zasadzili się po drugiej stronie drogi, gotując do walki. Znajdowali się idealnie naprzeciwko sklepu. Na drodze stały jakieś wraki, samochody i autobus linii 30.
Arek wychylił się mierząc do jednego z gościa, kiedy po swojej prawej stronie usłyszał kanonadę z jakiegoś cięższego kalibru. Nie strzelali do niego, ani tym bardziej do Granta. Herbert i Magister nie byli widoczni, nie z takiej odległości. Trójka mężczyzn spojrzała w stronę z której dobiegły strzały. Dało się słyszeć krzyk „WOJSKO IDZIE”, a już po chwili pod ich nogami huknął pocisk granatnika zastawiając po nich krwawe cząstki. Wzdłuż ulicy jechały dwa transportery opancerzone Rosomak. Na wieżyczce jednego był zamontowany wielokalibrowy karabin maszynowy na nabój 12,7 x 99 mm NATO, a drugi 40 mm granatnik automatyczny. Przejechali nie zauważając Arka oraz granta, szybko jakby goniło ich stado rozwścieczonych wypaleńców z granatnikami RPG. Na skrzyżowaniu skręciło w lewo i pojechali w górę ulicy Krasickiego nadal siejąc zamęt i zniszczenie. Co tu robili było zagadką. Zapewne był to wypuszczony z jakiegoś najbliższego posterunku patrol. Arek ruszył przez drogę w stronę sklepu, zaraz za nim był Grant. Do środka wślizgnęli się bez większych problemów, nie licząc tego że jego wypalony towarzysz poślizgnął się na kawałku mięsa i o mało nie złamał sobie karku na schodach.
Sprzęt stał na półkach w większym lub mniejszym nieładzie. Znalezienie procesora musiało potrwać, a w tym czasie na tyłach sklepu wybuchła strzelanina. Na pojedyncze wystrzały sztucerów odpowiadały charakterystyczne huknięcia dubeltówki oraz nieco cichsze pohukiwanie pistoletu.
- Grant, szukaj procesora. Idę pomóc chłopakom. – Arek nie czekał na odpowiedź.
Kiedy wybiegł przez tylne wejście, koło twarzy śmignęła mu kula. Po prawej miał jednego strzelca, po lewej dwóch. Widział też kryjących się za drzewami Herberta z Magistrem. Na pierwszy ogień poszedł ten po prawej. Terkot karabinu maszynowego Arka zagłuszył wystrzały ze sztucerów, a po chwili jeden z wypalonych pilnujących tyłów padł pod gradem kul. Załatwienie kolejnej dwójki nie było większym wyzwaniem.
W tym samym czasie dało się słyszeć strzały wewnątrz sklepu. Arek odwrócił się, widział leżącego pośród części Granta ściskającego brzuch. Jego FAMAS leżał obok, lecz nie był zdolny o nim myśleć. Arek wpadł tam rządny zemsty, niestety huk wystrzału ukąsił go w nogę. Padł niedaleko Granta, lecz wyłapał wzrokiem strzelca. Grad kul przebił górę sprzętu za którym się ukrywał szatkując ciało niczym powietrze zatrzymując się dopiero na ścianie za napastnikiem. W tej samej chwili od tyłu wpadł Herbert z Magistrem.
- Pomóżcie nam. Magister, weź procesor. Herbert, pomóż Grantowi. Musimy spierdalać. – wydał polecenia Arek.
Noga krwawiła okropnie. Każdy miał pewność że za chwilę zlezie się to masa Wilczaków, lecz zamiast nich dało się słyszeć helikopter wojskowy. Leciał ewidentnie w ich kierunku. Magister wrzucił do reklamówki nie tylko jeden procesor, ale o wiele więcej sprzętu. Majster z pewnością na nadmiar funkcjonującego sprzętu się nie obrazi. A potem zaczęli biec w kierunku samochodu. Arek kuśtykał, ale utrzymywał się  na równi z Herbertem niosącym rannego Granta. Helikopter się zbliżał. Wiedzieli że nie zdąża uciec, a kiedy byli już za stawkiem i zostało im tylko minięcie kościoła oraz drogi, zostali ostrzelani z powietrza. Herberta uratował Grant którego niósł, niestety on sam oberwał kilkoma kulami kończąc jego żywot. Seria skosiła też Magistra, wywracając go. Kiedy Arek podbiegł do niego, przekonał się że facet był martwy. Podniósł reklamówkę ze sprzętem.
- Herbert! Żyjesz? Musimy uciekać. Kto ma kluczyki?
- Ja! Szybko. Helikopter nawraca. Musimy jak najszybciej wjechać do lasu.
- Wiem!
Przed oddaniem drugiej salwy, przeszkodził pilotowi kościół i fakt, że Arek oraz Herbert się za nim ukryli. Podobnie było z trzecią. Żaden z nich nie próbował nawet strzelać, to była walka z wiatrakami. Czwarta seria nie trafiła żadnego z nich w momencie gdy przebiegali przez jezdnię w kierunku samochodu. Potem długo jeszcze, po tym jak udało im się wsiąść i ruszyć helikopter ich ścigał, ale w momencie w którym wjechali do lasu odpuścił sobie i skierował się na północ. Mimo tego Żuk pędził ponaglany wdeptywanym przez Arka w podłogę pedałem gazu. Aż cały się trząsł. Do Starego Olsztyna wpadli niczym pocisk. Na szczęście tu byli już bezpiecznie. Arek od razu skierował się do Majstra.
- Masz! – warknął wciskając mu torbę z procesorem – Nażryj się tym, Grant i Magister przez Ciebie nie żyją. A ja i Herbert o mało też nie padliśmy, ty cholerny jeleniu. – Majster tylko wzruszył ramionami.
- Mogłeś przewidzieć że to niebezpieczne. Nie mówiłem że będzie to łatwe.
- Ty chuju, nawet się nie przejmujesz że zginęli twoi koledzy?
- Oni też wiedzieli na co się piszą. Nie przejmuję się sprawami, na które nie mam wpływu.
- Jesteś śmieciem. Do jutra rano masz mi przynieść ten cholerny film na tym pendrivie. Rozumiesz?
- Tak.
Arek nie wierzył w to jakim zimnym skurwysynem okazał się Majster, ale teraz na głowie miał co innego. Noga krwawiła i nie zapowiadało się na to że szybko przestanie. Musiał iść do Boni i zapytać o jakąś apteczkę albo medyka. Jedynie ona ty miała głowę tam gdzie powinna mieć, w niej to co w każdej głowie powinno się znajdować. Mózg. Szkoda Arkowi było mózg zanikał u coraz większej rzeszy ludzi.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Strefa - wpis #005

                Zdać relację wrócił dopiero po dwóch tygodniach. W tym czasie szukano ludzi odpowiedzialnych za wyniesienie filmu ze Strefy oraz wręcz zbombardowano część Strefy. Części w której żyło najwięcej wypalonych. Wzmógł się też ruch czołgów i wojska, przez Ostródę przejechały co najmniej dwa konwoje. W gazetach oraz telewizji dało się przeczytać echo po emisji filmu, w postaci informacji iż był on podróbką i nic co przedstawiał, nie było prawdziwe.  Arek widział na własne oczy te ich nieprawdziwe rzeczy. I wojsko…
                Przed podróżą wziął kilka dni wolnego więcej, bowiem zapowiadało się na podróż długą i pełną niebezpieczeństw. Jakimś dziwnym sposobem wojsko zablokowało wszystkie drogi i musiał na pożyczonym motocyklu przez las jechać, by dotrzeć do granicy. Tam z trudem wykopał podkop pod siatką, o mało co nie zostając przyłapanym przez wojskowy helikopter który patrolował granicę.
                Dalszą drogę musiał przebyć piechotą, a często musiał jej bardzo dużo nadkładać, aby nie wpaść w posterunek wojskowych albo pułapki wypalonych których pojawiło się jakby o wiele więcej. Dwa razy mijał też pola bitew. Na jednym spacyfikowani zostali wypaleni, pięć ciał. Broń zniknęła, ale ilość łusek świadczyła o niezłej wymianie ognia. Po stronie wypalonych walały się łuski broni myśliwskiej i strzelb. Czasem też pojawiła się łuska z pistoletu, ale Arek nie miał pewności czy był w nią uzbrojony jakiś wypaleniec, czy może jakiś żołnierz dobijał rannych. Druga scena walki prezentowała się odwrotnie. Walka rozegrała się w lesie niedaleko Osiedla Generałów, a typ łusek świadczył o tym, że i wypaleni dysponowali karabinami szturmowymi. Ciał było mało, żołnierze swoich zabierali. Wypaleni swoich kremowali na miejscu, o ile pozwalała im na to sytuacja.
                Stary Olsztyn na szczęście uniknął złości Rządu, wyładowywanej w postaci żołnierzy. A przynajmniej unikał jej jak do tej pory. Ludzkie Królika rozpoznali go z miejsca i już bez takich drastycznych środków jak ostatnio, wskazali mu tylko pomieszczenie gdzie przebywał Królik i wrócili do swoich zajęć. Boni, czy raczej Bona siedziała w piwnicy bloku. Ślęczała nad jakimiś zapiskami, a wejścia Arka do pomieszczenia nawet nie zauważyła, nim ten nie zapukał w futrynę.
                - Poranna gazeta. A raczej sprzed dwóch tygodni, ale nie mogłem szybciej. Sądząc po tym co tu się dzieje w Strefie, wiecie jak został odebrany wasz film – gazeta wylądowała na biurku, przykrywając  czytane stenogramy przechwycone przez ich radiostację.
                - Wiem… Ale chętnie poczytam co się dzieje poza Strefą, Magistrowi zwłaszcza brakuje informacji z zewnątrz. Zostawił tam rodzinę, a tu przyjechał tylko w delegacji.
                - Przyjechał w złej godzinie, o złej porze.
                - Dokładnie. Po co wróciłeś? Tylko nas o tym poinformować? Dostałeś nagrodę.
                - Chcę pomóc. Zaraziłaś mnie, ja też chcę normalnej Strefy. Nie macie kopi tego filmu? Przyniosłem pendrive.
                - Mamy, ale co to da? Znowu rząd to spierdoli, świat się nie dowie, a rano powiedzą że to jest cyrk i kpina, a lud ciemny to kupi.
                - Nie, jeśli wyślemy do wszystkich możliwych stacji. Tamto nagranie było jedyne, łatwo je przejęli. Ale gdy wyemituje to więcej stacji, gdy zaczną o tym pisać gazety, umieścimy to w Internecie, nie tylko na polskich stronach. To się może udać, ale na większą skalę.
                - Obawiam się, że nie starczy nam wynagrodzenia dla Ciebie, jeśli to wypali. Idź do Majstra, trzyma to na komputerze. Ma niestety z nim ostatnio jakieś problemy, może mu pomożesz. Mieszka pod czwórką.
                - Okej. Idę.

Mieszkanie Majstra przypominało sklep komputerowy, niestety większość części pochodziła ze strefy i przez pył nie funkcjonowała. Jedyną działającą maszyną był tu komputer i monitor. A przynajmniej działającym jeszcze kilka dni temu.
                Majster był wysoki i barczysty, a na nosie nosił okulary. Przewyższał wzrostem i Arka, a paląc skręta dziwnie zagryzał końcówkę. Poparzenie wybuchem obeszło się z nim całkiem łaskawie, prócz poparzonych rąk i nóg, oraz wtopionego w żebra kawałka pręta, na połowie głowy co rzadkie, miał nadal włosy. To pół głowy zaczesywał na irokeza. Prezentowało się dziwnie strasznie wraz z bliznami pooparzeniowymi.
                - Królik przysłał mnie po film… - zaczął wpatrując się w mętne spojrzenie Majstra
                - Aha… Komputer nie działa. Masz procesor?
                - Eee… Nie mam. Nie możesz dać mi dysku?
                - Nie. Jest mi potrzebny, film to nie jedyna rzecz jaką tam trzymam. Projekty, plany, mapy i tak dalej, potrzebne to Królikowi do koordynowania wypadów po zapasy.
                - Rozumiem… Więc mam do Ciebie wrócić z nowym procesorem? To zajmie mi z tydzień albo dwa… I tak będę musiał tutaj przenocować.
                - Jest inny sposób. Jest mała, zaprzyjaźniona rodzina zajmująca ulicę Wilczyńskiego na Jarotach. Jest tam serwis komputerowy, ale trzymają swoją ulicę twardą ręką. Mamy z nimi sztamę, ale obowiązuje nas wymiana towar za towar. Barter. Niestety, za części komputerowe bez pyłu krzyczą sobie naprawdę wiele…
                Na schodach dało się słyszeć dość żwawe kroki. Arek i Majster wychylili się z pokoju, spoglądając na wypalonego. Ubrany był w zieloną kurtkę i wojskowe spodnie. Na głowie miał letni kapelusz, pod którym ukrywał łysinę. Wojskowe buty z każdym krokiem w strasznie wyciszonej okolicy, robiły straszny rumor.
                - Siema Magister, potrzebujesz czegoś?
                - Nie, nie. Nie dziś Majster, ja do niego. Do stalkera – spojrzenia obu wypalonych przeniosły się na Arka – Mógłbyś to wysłać gdy będziesz wracać?
W kierunku Arka wysunęła się poparzona ręka ściskająca kurczowo kopertę. Zaadresowana była na Brodnicę, brakowało nadawcy. Marlena Kraśko. Arek wiedział do kogo to list, a przy okazji poznał nazwisko Magistra i go samego.
- Jasne – powiedział Arek chowając list do kieszeni kamizelki – Jak tylko stąd wrócę, niestety na razie muszę naprawić Majstrowi komputer…
- A co się stało? – oczy Magistra przeniosły się Majstra.
- Procesor. Trzeba iść do Wilczaków po nowy. Stalkerek musi go zdobyć, aby nie naruszyć naszego paktu o nie agresję. Z resztą sam wiesz. Bez procesora nie zgram mu filmu, a bez filmu będziemy dalej w tym gównie się topić. A jak Wilczaki zawołają cały zapas trawy albo amunicji czy broń, to albo rzucimy się sobie do gardeł, albo nie obronimy się przed wojskiem…
- Jasne. Nie ma sprawy. Pójdę z nim, byłem u Wilczaków nim nie życzyli sobie takich cen. Pewnie Herbert też będzie chciał iść, no i też Grant. Zwołam chłopaków, poproszę Królika o Żuka. Będziemy na Ciebie czekać Arku przy garażach.
- Eeee… OK? – nie zdążył się nawet zastanowić, kiedy Magister zbiegł po schodach.
- No, to skoro masz załatwiony transport, wsparcie i tak dalej, będę na Ciebie tu czekał – Majster wypuścił chmurę dymu po czym wrócił do swojej parceli.
Arek nieco zbity ze stropu zszedł do Królika i zaglądając jej przez ramię, zauważył że tempo patrzy na mapę z oznaczonymi rodzinami.
- Widzisz? – teraz widocznie zorientowała się że za nią stoi – Tutaj kiedyś mieszkaliśmy, nim wyparli nas z naszych mieszkań Michałowscy. Wielu wtedy zginęło, ale my tam jeszcze wrócimy, wiesz? Nie dziś, nie jutro, ale kiedy w Strefie się polepszy. Wtedy zdobędziemy to co było nasze.
Arek milczał słuchając jej słów. Choć była młodą dziewczyną, skupiła wokół siebie twardych wypalonych, takich którzy bez niej i jej delikatnej rączki pewnie rozpierzchli się po Strefie, kończąc jako ofiara wojska, stalkerów czy innych wypalonych.
- Idę z Magistrem do Wilczaków – powtórzył to tak jak wypowiedział to Majster – Majstra komp się zepsuł.
- Wiedziałem o tym – westchnęła, odchylając się na krześle – Myślałam że się poddasz i sobie pójdziesz. Naprawdę chcesz tam iść po głupi procesor?
- Nie mam wyjście. Te zrzuty przydadzą się wam do odzyskania swojego domu, prawda? Może miałem szczęście mieszkając na wsi, ale żaden człowiek nie powinien być na waszym miejscu.
- Dzięki Arek, wiesz? Nie spodziewałam się że to człowiek spoza granicy będzie naszą jedyną nadzieją. Spróbuj sprowadzić chłopaków z powrotem. OK?
- Możesz na mnie liczyć Bona – Arek wypowiadając to imię uśmiechnął się kpiąco.
- Ej! Nie po to mam ksywkę, aby ktoś na głos wypowiadał to paskudne imię. A jak już musisz, to mów mi Boni. OK? A teraz idź, bo Magister Cię zostawi.

niedziela, 23 lutego 2014

Strefa - wpis #004

- Jak walczycie z agresją?
- Narkotyki. Haszysz, konopie…  I leki uspokajające.
- Wojsko o tym wie? BOS?
- Jasne że wiedzą, jak tylko nauczyliśmy się chłodzić agresję wysłaliśmy trzech ludzi w kierunku bram do strefy by im to przekazać. Żaden z tej trójki nigdy nie wrócił. Tak samo robiły inne gangi i rodziny, jak wy na nas mówicie, wypalonych.
- A Ci w Kortowie?
- No właśnie. Smutno na nich patrzeć. Im bliżej wybuchu i większa dawka wirusa, tym większe uszkodzenia mózgu. Dla nich ratunku nie ma, zdziczeli do reszty. Nie atakują za to nas, wyczuwają chyba te ślady wirusa.
- I tak sobie tu po prostu żyjecie?
- Po prostu to wyolbrzymienie. Po strefie pałęta się mnóstwo stworów na które wirus podziałał prawie tak samo jak na ludzi. W dodatku toczymy ciągłe walki z wojskiem, stalkerami takimi jak ty i innymi rodzinami.
- O co walczycie?
- A z kim? Z wojskiem o przeżycie, mają za zadanie nas eksterminować. I to robią. Na szczęścia wpadają w nasze pułapki, raz my i raz grupa z Gutkowa zdjęła nawet ich helikopter. Od tamtego czasu ich ataki są bardziej finezyjne, przemyślane. Wiedzą że myślimy. Wy, stalkerzy to chyba najgorsza choroba. Wchodzicie tu w bardzo małych grupach, znacie nasze pułapki i przyzwyczajenie, więc ciągle wymyślamy nowe pułapki, coraz zmyślniejsze. No i inne rodziny czy też gangi. Jeden chuj. Z nimi walczymy o zapasy. O wodę, jedzenie. Broń, leki, narkotyki.
- Wesoło. I na wam jestem potrzebny?
- Mówiłam. Weźmiesz ten pendrive. Nie jest z diamentowym pyłem, spokojnie. Znaleźliśmy go przy truchle żołnierza w jednej z pułapek. Jest na nim nasze nagranie, o tym że myślimy i że żyjemy tu normalnie. Nie domagamy się nawet wypuszczenia spoza strefy, ale chcemy zrzutów żywności,  wsparcia medycznego i tak dalej. Wyślesz to do telewizji.
- To wszystko?
- Tak.

Ramię Arka zostało opatrzone. Kula nie wyrządziła wielu szkód, a rana dość szybko została odkażona i zabandażowana. Z pewnością bardzo szybko się zagoi, jak dobrze pójdzie może nawet nie będzie sprawiała mu bólu. Królik za to w czasie rozmowy zdążył spalić dwa jointy i łyknąć garść tabletek uspokajających i wypić dwie herbaty z melisą.
Zaczynało widnieć. W oddali, na wschodzie budziło się słońce. Normalni ludzie z pewnością jeszcze spali, na szczęście nie musiał się śpieszyć. Zmiana w barze zaczynała się dopiero wieczorem, do tej pory musiał wrócić i się zdrzemnąć. A po pracy iść do Romana z łupem, dziś wyjątkowo średnim. Zaledwie kilka płyt i rana postrzałowa. Zastanawiał się czy powiedzieć szefowi o swoim spotkaniu, ale chyba wolał zachować to w tajemnicy. I tak z pewnością zobaczy to niebawem w telewizji.
W strefie panował iście post-nuklearny krajobraz. Miasto przypominało Hiroszimę z 1945. Wypalona ziemia, popiół, osmolone budynki i gruz. Choć minęło tyle lat, nadal jak na dłoni widać było działanie tego eksperymentalnego środka wybuchowego.
Do granicy strefy miał odwieźć go Luty, którego spotkał przy garażach. Akurat zawijał w bletke trochę haszyszu. Gdzieś w oddali dało się słyszeć jakiś paskudny ryk, czyżby to zwierzę o którym wspominała Królik? Z resztą dziewczyna szła za nim, przeczesując palcami swoje różowe włosy. Dopiero w świetle dnia mógł się jej przyjrzeć. Nie była wysoka, a wręcz przeciwnie. I nie mogła mieć więcej niż 25 lat. Lewą stronę twarzy miała okropnie sparzoną, jakby ktoś zaczął ją smażyć na oleju. Prawa z kolei wyglądała jakby ktoś specjalnie chlusnął na nią wrzątkiem. I te oczy. Nieco przygaszone, ale zarazem głębokie i pełne nadziei. Luty nie wyglądał lepiej.
- Trzymaj to stalkerze – podała mu przenośną pamięć z nagraniem – A to weź w ramach wynagrodzenia – podała mu reklamówkę pełną innych pamięci przenośnych – Te pochodzą ze strefy, niestety rzecz zarażona diamentowym pyłem nie działa. Pewnie zrobisz z nich użytek.
- Dzięki… Ale może macie pomysł do jakiej telewizji wysłać ten film?
- Prywatnej, takiej go nie przepada za rządem i chętnie go oczerni – poklepała go po ramieniu – Jestem pewna że wybierzesz odpowiednio. Luty odwiezie Cię tam, gdzie będziesz chciał.
- Najchętniej, to jak najbliżej Podlejek.
- Załatwione – powiedział Luty, otwierając garaż.
Za blaszanymi drzwiami stały dwa samochody i motocykl klasy enduro. Luty wyprowadził właśnie go z garażu, a potem cofnął się po kanister benzyny i zalał bak. Proces odpalania trochę trwał, ale w końcu pojazd wypluł z siebie siną chmurę dymu i zaskoczył. Luty usiadł za kierownicą, a Arek zajął miejsce za nim. Nie bał się już, wiedział że ma do czynienia z ludźmi, a nie potworami.
Luty ruszył nie drogami, a naokoło miasta przez drogi polne, a czasami to nawet i przez pola, łąki i lasy. W okolicy Starego Olsztyna widział nawet uprawy haszyszu i konopi indyjskich, uprawiane przez wypalonych z gangu Królika. A mieli tych poletek dużo i nie były wcale takie małe. Podróż zajęła im prawie godzinę. Zerowy ruch miejski znacznie skracał czas jaki poświęcali na podróż. Podlejki widać było z daleka, ale Luty nie odważył się podjechać bliżej. I z stąd pewnie mógłby trafić ich snajper, gdyby tylko chciał i ich zauważył. Zostawił Arka samego, a on poszedł w kierunku dziury w siatce. Cieszył się że oddali mu jego rzeczy i dali tyle pamięci, Roman z pewnością nieźle się i go ustawi, gdy je sprzeda dalej.
Po czasie Arek dotarł kilka kilometrów za Podlejki, gdzie w lesie stał bordowy Polonez Caro. Nie stać go było niestety na lepszy samochód, a z resztą ten nie przywiązywał dużej uwagi, w przeciwieństwie do terenówek. Łupy ukrył w schowku pod tylną kanapą, tak samo jak broń i wyposażenie. Samochód odpalił szybko, droga była opustoszał i używana tylko przez wojsko, aż do samej Ostródy. Podlejki były posterunkiem wojskowym, a Rapaty to była ostatni wioska cywilna. Pochodziło z niej bardzo dużo stalkerów, prawie każdy cywil zarabiał na strefie albo na takich jak Arek. Wojsko się nimi nie interesowało, w zamian za to że oni dawali im spokój w Podlejkach. Arek zatrzymał się w tamtejszym urzędzie pocztowym i korzystając z komputera z połączeniem sieciowym, sprawdził adres tej telewizji, którą tak chętnie oglądali ludzie w pubie. Po chwili już pendrive został nadany i oddany Pani w okienku. Arek wrócił do auta i odjechał. W domu po obowiązkowym prysznicu i wrzuceniu lumpów do pralki, położył się do wyra i zasnął dosłownie w kilka sekund.
W pracy dzień minął mu spokojnie. Nie pojawił się dziś czarny bus, ani nalot Biura Ochrony Stref. Żołnierze siedzieli w jednej części baru pijąc, gadając i śpiewając. Stalkerzy w drugiej robiąc to samo, ale nieco inaczej. Żadnej ze stron nie chciało się nawet wywoływać tak częstych bójek. Po zamknięciu baru, kiedy Arek został by zamknąć lokal przyjechał Roman dobić targu. Łup był sowity, masa pamięci przenośnych i sporo płyt. Zgarnął je i obiecał się odezwać, kiedy tylko dostanie pieniądze. Arek mu ufał, zawsze przesyłał mu jego dolę na konto.
Wyprawy do strefy sobie Arek odpuścił, póki ramię go bolało. Za to włączał zawsze w pracy telewizor na ulubiony kanał klientów i czekał na łamiące wiadomości. Czekał i czekał, aż w końcu się doczekał. Prezenterka na tle panoramy stolicy, stylizowanej na widok z okna wysokiego budynku, zapowiedziała tematy dzisiejszego odcinka. Nowej stolicy, nie tej która podzieliła losy Olsztyna. Przeważył informacje z frontu, gdzie Polacy wysłali całkiem duże siły do walki z muzułmanami. Ponoć złamano jakiś silny punkt oporu i otworzono przejście w głąb Afryki, gdzie mobilizowały się połączone siły krajów islamskich. Lecz te wszystkie wiadomości, miały przysłonić jedna. Prezenterka zaczęła jak zawsze od okoliczności wejścia w posiadanie pamięci przenośnej z listem w formacie .txt i filmem.
- Dzisiaj rano w naszej skrzynce znalazł się list nadany z Rapat. Ostatniej i najbliżej położonej Strefy Olsztyn wsi. W kopercie znajdowała się pamięć przenośna, a na niej film oraz list. List o następującej treści – prezenterka wzięła do ręki wydruk i zaczęła odczytywać – „Do Ludzi. Zapewne wydaje się wam że wiecie wszystko o strefach, a zwłaszcza o tak małej i położonej gdzieś daleko na północy strefie Olsztyn, w której tak jak w każdej żyją tylko groźni wypaleni, zmutowane zwierzęta, a powietrze wypełnia promieniowanie i wirus, który w kilka sekund zabije lub zmieni w potwora. Jeżeli czytacie ten list, z pewnością złapanemu przez nas stalkerowi udało się bezpiecznie opuścić strefę i wysłać do was ten list, aby pokazać że wszystko co mówi rząd i wojsko, to jedno wielkie kłamstwo. Nie słuchajcie ich, dowodem na to jest dołączony film.” Podpisano Bona „Królik” Stefańczyk .
Po odczytaniu listu ukazał się film. Nie tylko Arek go oglądał, w barze znajdowało się bardzo dużo klientów którzy uciszali się wzajemnie, aż do momentu w którym słychać  było tylko jarzeniówki, wentylatory i ludzkie oddechy. Film na pierwszym planie przedstawiał Królika, dziewczynę którą poznał w strefie. Siedziała na kanapie, po prawej stronie siedział Luty. Po lewej jakiś mężczyzna którego nie znał. W tle widać było Stary Olsztyn, pewnie nagrywali to na dachu bloku w którym był Arek.
- Jestem Bona, ale tutaj mówią na mnie Bonnie albo Królik – jej różowe włosy mieniły się w słońcu – Jesteśmy, jak wy nas nazywacie, wypalonymi i prawdopodobnie to pierwszy film nakręcony w strefie.  Pozwólcie że pokażemy wam jak żyjemy i czego potrzebujemy, aby przeżyć…
I film się zaczął. Królik rzeczowo tłumaczył o narkotykach, o tym że jest im tu dobrze i nie chcą opuszczać strefy, ale głodują i jeśli nie dostaną dostaw żywności zaczną szukać drogi ucieczki. Pokazała broń jaką posiadali, pokazała spichlerze i pojazdy przerobione na technikale z karabinami maszynowymi na pace. Cały klan Królika starał się zaprezentować jak mógł i pokazać co tylko mógł, tym legendarnym ludziom zza bariery. Opowiadała i opowiadała, aż transmisja nie została przerwana, a na ekranie pojawił się napis „PRZEPRASZAMY ZA USTERKI”. W barze rozhuczało.
Żołnierze wiedzieli i wierzyli, ale to miała być tajemnica państwowa, za którą czekał sąd wojenny. Teraz zgłupieli już całkowicie. Stalkerzy którzy nie spotkali jeszcze inteligentnych wypalonych, zaczęli przeklinać na czym świat stał i zastanawiać się czy można by z takimi robić interesy. Po dobrych pięciu minutach dopiero został przywrócony obraz i prezenterka. Z nieco wystraszonym wzorkiem wpatrywała się w kogoś poza widokiem oka kamery. Bez przekonania powiedziała tylko.
- Reszta filmu z powodu usterek, nie umożliwia dalszego odtworzenia. Przechodzimy do kolejnych wiadomości dnia dzisiejszego.
Arek zniesmaczył się, w zasadzie czego się ten Królik spodziewał? Przecież to było do przewidzenia. Mógł ten film powysyłać drogą mailową do telewizyjnych stacji, gazet, stacji radiowych i tak dalej. Niestety, nie miał go już. Postanowił wrócić do Starego Olsztyna po kopię. Musieli taką mieć.

niedziela, 9 lutego 2014

Strefa - wpis #003

                Klub musiał zostać przez Wypalonych jakoś połączony z samym akademikiem, albowiem przed atakiem terrorystycznym klub był oddzielnym miejscem. Jęki i krzyki, czasem nawet niewyraźne i zdeformowane słowa dało się słyszeć na klatce schodowej. Arek pobiegł na koniec korytarza i wpadł do pokoju na jego końcu, nie patrząc nawet jaki to numer napierając na drzwi ciężarem swojego ciała, aż te chrupnęły i ze zgrzytem się otworzyły. Zachował się jak świeżak, mógł wiedzieć że tam był alarm, a teraz narobił jeszcze więcej hałasu zastawiając wyłamane drzwi szafką i biurkiem, z którego mimo niebezpieczeństwa zwinął kilkanaście krążków CD.
                Był na czwartym piętrze, a przed sobą miał tylko okno. Za nim było stado głodnych i zdenerwowanych wypaleńców. Mógł walczyć, ale strzały ściągnęły by ich jeszcze więcej, za wszystkich akademików i domów czy bloków w okolicy. Nie miał wiele czasu na zastanawianie się, otworzył okno bez szyb w ramach i spojrzał w dół. Z pewnością nie spadł by tak, aby się nie połamać. Spojrzał w prawo, w miejsce gdzie powinna być rynna czy też piorunochron.
                Zdjął i zajrzał do plecaka. Pomiędzy wszelkiego rodzaju rzeczami, był też kawałek liny. Za krótki by sięgnął ziemi, ale wystarczająco długi by sięgnął okna piętro niżej. Do drzwi pokoju w którym się ukrywał, zaczęto się dobijać. Kiedy nie pomagało pchanie zatarasowanych meblami drzwi, jakiś wypalony zaczął je rąbać siekierą. Nim się wdarli do środka, Arek zdążył przywiązać ten kawałek liny do ramy okiennej i opuścić się do okna niżej. Tamto, tak jak i to wyżej było wybite. Bez problemu wszedł do pokoju, przy drzwiach znajdowała się pułapka. Granat w szklance, bez zawleczki. Wyjął go najdelikatniej jak umiał i wychylając się z okna, cisnął szyszką do pomieszczenia wyżej. Na efekt nie było trzeba długo czekać, huk i chmura pyłu i kurzu buchnęła przez szybę. Sam wybuch oszołomił tych którzy rąbali drzwi, huk zwabił więcej wypalonych, ale Arek nim zbiegło się więcej kanibali, zbiegł na parter i ukrył się w jednym z pomieszczeń.
                Siedział tam jakiś czas, kątem oka obserwował zbiegających się z okolicy wypalonych którzy od razu gnali w kierunku, gdzie wybuchł granat. Kiedy znaleźli linę, zaczęli też obszukiwać piętro niżej. I niżej. Parter pominęli, chyba nie liczyli na to że w taki krótkich czasie ktoś zdąży tam dobiec, albo myśleli że ich niedoszła ofiara już uciekła. Arka to cieszyło bardzo. Mimo wszystko rwetes trwał dobre pół godziny, a nawet pod drzwiami pomieszczenia w którym się ukrył, słyszał jakieś szuranie i głosy. Siedział tam jak na szpilkach, cały czas mierząc w drzwi z karabinu. Obiecał sobie, że jeśli to przeżyje będzie musiał kupić sobie dłuższą linę.
                 Mimo że ucichło wszystko po pół godziny, dla pewności siedział tam cała godzinę. I dopiero po takim czasie odważył się wyskoczyć przez okno. Postanowił wracać, ale przy Strudze Kortowskiej roiło się od wypalonych. To czego tam szukali było tajemnicą, ale wydawało się Arkowi że gromadzą wodę. Byli też nieco inaczej ubrani niż Ci którzy go atakowali, a jeden z nich, co wydało się Arkowi kompletnie dziwne trzymał w ręce sztucer myśliwski. Wziął by go za człowieka, ale twarz zdradzała uzbrojonego osobnika, był tak i cała reszta wypalonym. Obrócił się w stronę przeciwną i ruszył pochylony, miał zamiar obejść ten cholerny budynek, a potem po prawej stronie jeziora wrócić na Dajtki, a z nich prosto do domu. Zamiary niestety na nic się zdały, z akademika po przeciwnej stronie dało się usłyszeć wrzask i jazgot. Poczuł na sobie spojrzenie kilkunastu oczu, a po chwili usłyszał ich kroki.
                Cuda, to dziwna sprawa i zawsze zdarzają się ludziom, którzy ich kompletnie nie spodziewają. Tak samo było i teraz, Arek zastrzelił z może pięciu wypalonych, aż do momentu zmiany magazynka. Wtedy, o zgrozo, sam usłyszał strzał za plecami i ból w ramieniu. Obrócił się i zobaczył wymierzony w siebie sztucer. Wypaleni z okolicy zaczęli się zbiegać, ale nie atakowali się. Ten uzbrojony, wyróżniający się podniósł karabin Arka i zarzucił go sobie na ramię, a przy tym odebrał mu też amunicję i schował do kamizelki pod płaszczem.
                - Wstawaj – usłyszał, a głos tego wypalonego był bardzo niski i ochrypły, zupełnie jakby połknął żyletki albo tarkę do warzyw.
                Zawsze słyszał, że wypaleni są kompletnie zdziczeli i kierują się jedynie kilkoma rządzami: głodem, chucią i agresją. Aż do tej pory, gdy zobaczył zdolnego do mówienia czegoś więcej niż przekleństw i jazgotów wypalonego. Nie miał zamiaru znowu dostać kulki, a ramię cholernie go piekło. Wykonał polecenie. Potem poczuł na kołnierzu zaciskają się rękę która pchnęła go przez otaczających go, poparzonych, okropnych wypalonych. A Ci, rozstępowali się jak rzeka przez Arkiem, a może raczej przed jego nowym kolegą, który go postrzelił.
                - Ty umiesz mówić… - dał radę w końcu powiedzieć, kiedy wyszedł z nie małego szoku – Jak to możliwe że gadasz. Rozumiesz mnie teraz?
                Zamiast odpowiedzi usłyszał tylko filozoficzne – Zawsze są odstępstwa od normy. A teraz zamknij ryj.

                Poszli w kierunku kościoła na Kortowie, po przeciwnej stronie rozciągała się opuszczony i nie prezentujący się tak jak dawniej Wydział Nauk Humanistycznych i Centrum Konferencyjna, a na prawo od kościółka była Biblioteka Uniwersytecka. Ta tak opuszczona nie była, służyła za noclegownię wypalonym z Kortowa i okolic. Ci wypaleni, którzy zbierali wodę szli za nimi. W poniszczonych rękach nieśli po kilka litrowe baniaki i kanistry. Było ich czterech, wraz  z jego, uzbrojonym opiekunem. Tamci za ich plecami, normalnie ze sobą rozmawiało.
                I przed kościołem został powitany kolejnym wyjątkiem od reguły, jego rozmowni koledzy przyjechali tu samochodem, a ten stał niedbale zaparkowany przed kościołem. Pick-up marki Honda, zniszczony i pordzewiały, ale na chodzie jak się przekonał Arek był pewnie gratką w Olsztyńskiej strefie. Nim ruszyli, jego opiekun zawiązał mu oczy i skuł go tak samo w rękach, jak i w kostkach kajdankami. Wylądował na pace, wraz z nim i kanistrami wody.
                - Magister, zawieź mnie i naszego ptaszka prosto do Królika, a potem rozwieźcie wodę po posterunkach – usłyszał swojego wybawcę, a niedługo być może i kata.
                - Nie ma problemu – inny głos, pewnie jednego z tych którzy szli za nimi.
                Potem dało się słyszeć już tylko odgłos odpalonego silnika i ruszyli w podróż. Arek nie próbował walczyć, wypaleni mieli i samochód, i broń z której potrafili korzystać. To wszystko było ponad jego siły, z resztą był skuty jak żółtodziób. W dodatku nie widział dokąd jadą, a wszelki pytania zostawały zbywane milczeniem.
                Po dwudziestu minutach jazdy, dopiero się zatrzymali. Zdjęto mu opaskę z oczu i rozkuto nogi. Ręce nadal miał skrępowane. Znajdowali się za Olsztynem, a przynajmniej nigdzie go nie widział. Z daleka widać było antenę telewizyjną stojącą niedaleko Jarot, a to zdradzało że musi być niedaleko nich. Znajdowało się tam kilka wsi, musiał być w jednej z nich. Został popchnięty w kierunku starego bloku, postawionego pewnie jeszcze w czasach przemian ustrojowych w Polsce, taki rodzinny, mały, wiejski blok. Sporo ich było we wsiach w okolicy Olsztyna. Samochód pojechał dalej, a on i jego towarzysz poszli w kierunku wejścia do budynku. Przed wejściem siedział inny wypalony, oczy miał zamknięte, lecz jak się okazało nie spał, bo kiedy tylko usłyszał kroki przywitał się. Otrzymał odpowiedź od opiekuna Arka.
                - Jeniec? Człowieczek? Królik się ucieszy… Masz farta Luty - usłyszał Arek od wartownika.
                - Wiem, wiem… Żerował na Kortowie, gdyby nie ja zeżarłyby go Ci pojebani studenci.
                - Nie wiń ich, zdziczeli do reszty i dali dojść do głosu wirusowi. Z nami mogło być tak samo, przecież wiesz…
                - Wiem, wiem. Królik u siebie?
                - Tak, jasne. Właź.
                Znaleźli się na klatce schodowej i po pokonaniu kilku schodów. Luty, jak się dowiedział Arek z rozmowy jaką przeprowadził z wartownikiem jego wybawca, zapukał pod pierwsze drzwi na parterze. Usłyszał proszę. Damski głos, jak zauważył. Kilka sekund później poznał właścicielkę głosu. Przednim stała nie wysoka, ale dość ładna dziewczyna. Oczywiście jak na wypaloną, na głowie miała różową fryzurę. Albo peruka, albo wirus naprawdę potraktował ją łagodnie. Arek nie wiedział i nie miał zamiaru się pytać. Przynajmniej nie teraz, kiedy jeszcze nie wiedział co się z nim stanie.
                - Siadaj – Luty wskazał mu krzesło, a on znowu go posłuchał, po czym Luty zwrócił się do dziewczyny – Złapałem go na Kortowie, mówiłaś że potrzebujesz jakiegoś człowieka, to też jest. Trzeba go tylko opatrzeć, ale raczej kula przeszła na wylot, tylko zatrzymała się w kamizelce. Zostawić Cię Królik?
                - Jasne. Muszę sobie pogadać z naszym gościem. I możesz go rozkuć za nim wyjdziesz, potrafię się bronić. Chcesz herbaty? – spojrzała na Arka wyczekując odpowiedzi.
                - Tak, chętnie czegoś się napiję… I kawałkiem apteczki też bym nie pożałował, o ile nie chcecie mnie zabić albo żebym się wykrwawił.
                - Apteczkę zaraz Ci podam, a o tym czy Cię nie zabijemy, jeszcze nie zdecydowaliśmy – uśmiechnęła się, a potem skoczyła by sięgnąć czerwoną, samochodową apteczkę leżącą na górnej półce szafki.

wtorek, 4 lutego 2014

Próg Szaleństwa - wpis #006

Gorąca woda spływała po ciele Rolanda, zabierając ze sobą mydliny i znikając w odpływie hotelowego prysznica. Było późno, na nogach poza obsługą tego przybytku był tylko on. Sen miał głęboki, dający ukojenie i regenerację energii, zmysłów. Przespał calutki dzień, budząc się późną nocą. Gdy podnosił się z łóżka w głowie huczała mu jeszcze wczorajsza walka, albo i jak kto woli, rzeź, ale bardzo powoli zanikała tak samo, jak człowiek zapomina o tym ile razy i kiedy ostatnio podrapał się po głowie. Rana postrzałowa w nocy musiała przestała krwawić, pocisk przeszedł na wylot. Co prawda pościel była cała we krwi, niestety pokoje nie były wyposażone w apteczki.
Wychodząc, znalazł w kieszeni Łowcy trochę pieniędzy, którymi uregulował należność za nocleg i kupił obiad na wynos, który zjadł w samochodzie. Tam założył na ranę opatrunek i zdezynfekował ranę, korzystając z samochodowej apteczki. Stary dostawczak odpalił po krótkim czasie kręcenia kluczykiem w stacyjce i wyjechał z parkingu w stronę miasta. Brama miasta była olbrzymia, cztery pojazdy spokojnie by się w niej zmieściły na raz, a za nią rosły spiczaste wieże kościołów i kwadratowe molochy przeznaczone na budynki mieszkalne. Na dole znajdowały się sklepy, wyżej żyli ludzie zajmując się swoimi sprawami. Rolandowi aż zakręciło się w głowie od tego wszystkiego. Była późna noc, przy uliczkach i drogach świeciły się miejskie latarenki. Raz kiedyś przejechał pojazd strażników miejskich, mimo wszystko nie bito ludzi będących na ulicach i nie zapędzano ich siłą do domów. Rolanda to jakoś dziwnie mierzwiło. Samochód zaparkował na jednym z wielu, piętrowych parkingów Nadroża, a samemu skierował się w stronę bramy. Cały czas szukał siostry, a musiała się do miasta dostać tą, a nie inną bramą. Niestety to było tak głupie, że aż nieskuteczne. Kręciło się tu bardzo dużo ludzi, a o małej dziewczynce nikt nie słyszał. Jakiś przygłup będący z tych przygłup, które naganiają innym klientom, słysząc mężczyznę szukającego dziewczyny, wskazał Rolandowi kierunek w którym mógłby znaleźć dziewczynę. Roland jeszcze nie wiedział że została mu wskazana droga do burdelu i dilera grzybami z Szaleństwa.
Przybytek był nazwany poprawnie. „Próg Szaleństwa” znajdował się w piwnicy opuszczonego już bloku, o wiele niższego niż inne i znajdował się przy samym murze na północy miasta. Okolica sama w sobie nie była przyjemna, patrole odbywały się tu bardzo rzadko i zazwyczaj w dzień. Rano tylko zbierano ciała do identyfikacji i tak życie się tu toczyło. Idealne miejsce dla Rzeźnika. Sam się o tym szybko przekonał, kiedy jakiś dryblas chciał wytrząść z niego kilka marek kupieckich. Nie przewidział że pod płaszczem znajduje się bezlitosny zabójca, który bez wahania wbił mu sztylet w brzuch, który przekręcił i pociągnął do góry, patrosząc zbira jak świniaka. Ciało osiłka opadło bez życia na asfaltową drogę, a jego krew spływała do dziury w jezdni. Znaleziono go dopiero następnego dnia rano. Bob Baldrick, miejscowy złodziej i bandyta. Kilka osób odetchnęło z ulgą.
„Próg Szaleństwa” okazał się bardzo miłym miejscem, ale były to tylko pozory. Pięciu barczystych ochroniarzy, trzej szefowie i sześć dziwek. Wpuszczono go bez słowa, po czym skierowano do burdelmamy. Była to już stara kurwa, mająca w swoim życiu więcej kutasów w gębie, niż posiłków, a przynajmniej takie robiła wrażenie. Mimo wszystko nadal miała w sobie to coś, co podkręcało ciśnienie.
- Witaj Łowco – zwróciła się do Rolanda, gdy tylko go zobaczyła – Dla Łowców Gregor ma specjalną zniżkę, chcesz skorzystać? Upatrzyłeś sobie już jakąś panienkę? – mówiąc to mrugnęła do niego okiem, pochylając się i ukazując zadbany dekolt wylewający się z czarno-różowego gorsetu.
- To lokal Gregora, tego z Szaleństwa? – Roland niezwykle się zdziwił, ale powiedziano że oni mają jego siostrę, niską dziewczynę, to też puzzle zaczęły tworzyć cały obraz.
- Oczywiście głuptasie, a niby skąd przyszedłeś?
Roland zrozumiał. To przez skórzany pancerz i ubranie Łowcy, został wzięty za jednego z siepaczy Gregora. Postanowił to wykorzystać do infiltracji budynku, musiał znaleźć siostrę za wszelką cenę, chociaż nie wiedział że ona szukała go cały dzień, a teraz spała smacznie w hotelu niedaleko niego.
- Pokaż mi tą nową dziewczynę, tą co przysłali ostatnio.
- A, chodzi Ci o Kicię. Znajdziesz ją w pokoju na końcu korytarza za mną, drzwi na prawo. Zapłacisz przy wyjściu.
Roland skinął głową. Zdjął z głowy kaptur płaszcza oraz czapkę patrolówkę, nie zauważając kamer monitoringu pod sufitem. Jeden z szefów, uważany za głównego przedstawiciela interesów Szaleństwa w Nadrożu, obserwował go i cholera, nie mógł poznać tego Łowcy. Jakiś nowy? Sprawa aż tak go zaintrygowała, że wykonał jeden, krótki telefon do Gregora, który rozwiał wszelkie wątpliwości.
Kicia była tam gdzie powiedziała burdelmama, niestety Kicią nie była jego siostra.
- Gdzie ona jest? Przywieźli dziś do was jakąś nową dziewczynę? – Kicia nie rozumiała.
- Słodziaku, ja tu przecież jestem, po co Ci jakieś inne dziewczyny. Jestem najnowsza, chcesz się zabawić?
- Nie, nie jestem tu po to by się bawić – w ręce Rolanda pojawił się sztylet, a ten przylgnął głęboko do szyi dziewczyny – Mów gdzie jest ta nowa, albo rozpruję Ci gardło.
Nie zdążył usłyszeć odpowiedzi, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem. W ich świetle stał ochroniarz, za nim stało jeszcze kilku. W rękach mieli strzelby i pistolety maszynowe. Roland pociągnął do siebie dziewczynę, tworząc z niej żywą tarczę. Schował się za nią, po ostrzu sztyletu mocno przyciśniętego do gardła Kici pociekła krew. Dziewczyna płakała, błagała o to by nie strzelali. Ochroniarze czekali, aż do pokoju nie wpadł jeden z trójki szefów, Joshua.
- Słuchaj mnie sukinsynie, bo nie będę pierdolił bez końca. Wyjdź zza dziewczyny, a oddamy Cię Gregorowi bez większego uszczerbku na zdrowiu. Jeśli będziesz się stawiał, zarobisz kulkę i ty, i ona. Taką kurewkę jak ona złapiemy sobie nową. To jak bę…
Joshua zamilkł w półsłowa, z jego piersi wystawała rękojeść sztyletu rzuconego przez Rolanda. Ochroniarze tylko przez sekundę nie wiedzieli co robić, po chwili odezwała się strzelba i pistolet maszynowy. Kicia była twarda, bowiem mimo że miała więcej ran postrzałowych niż włosów na cipce, to wyzionęła ducha dopiero po godzinie. O wiele więcej szczęścia mieli ochroniarze. Kiedy otworzyli ogień, na tego najbliżej Roland pchnął Kicię samemu chowając się za nią. Strzelba była za wolna, Roland po prostu złapał ją za lufę i docisnął ją do szyi ochroniarza, naciskając na palec ochroniarza. Z urwaną głową, opadł na Rolanda, stając się nową tarczą. Strzelba miała w sobie jeszcze kilka kul, dwie z nich przytulił ten stojący we wejściu z pistoletem maszynowym. W korytarzu było ich jeszcze trzech, ale ściany były bardzo cienkie. Podniesiony pistolet maszynowy, zaczął pluć nabojami i dziurawić osoby stojące w korytarzu oraz w pokojach naprzeciwko. Kiedy kończyła się amunicja, po prostu wychylił się ze strzelbą i dobił tego ochroniarza, który leżał pomiędzy ciałami swoich kolegów z pracy, chowając się za nimi przed kulobiciem.
Musiał znaleźć siostrę. Otworzył z hukiem pokój naprzeciwko, siedziała w nim trzymająca za brzuch i krwawiąca dziwka. Jej jęki uciszył wystrzał ze strzelby. Tak samo postąpił z pozostałymi dziewczynami, które nie zdążyły uciec oraz klientami… W piwnicy znalazł kilka klatek z dziewczynami, ale w żadnej z nich nie było jego siostry. Te oszczędził, chociaż kusiło go aby skrócić im cierpienia. Po Joshu przyjdą następni i będą takimi samymi kurwami, jak te u góry.
Wracając do szefów, dorwał jednego z nich w ukrytym pomieszczeniu w głównym biurze. Niski, brzydki, szpetny i z imieniem Cloel, piszczał jak wieprz kiedy Roland dźgał go po plecach nożem. Aż uszy bolały, był to prawdziwy krzyk rozpaczy i bólu. Trzeciego szefa nie odnalazł, a przy tym nie znalazł również siostry. A skoro ich tu nie było, znaczyło że są gdzieś indziej. Przejrzał zakrwawione dokumenty na biurku, kiedy Cloel przestał wrzeszczeć. Trzeci szef nazywał się Orlon, był rzekomo w drugim końcu miasta, gdzie po ulicach kręcili się dilerzy grzybków i pilnował ich. Pewnie mieli tam jakąś melinę, może tam była Lidia?
Dało się słyszeć syreny. Morderstwa w tej okolicy się zdarzały, ale na takie porachunki straż miejska nie mogła przymknąć oka. Roland położył strzelbę obok ciał Cloela, w końcu miał swój karabin myśliwski i karabinek ojca. Wyszedł z „Progu Szaleństwa” tylko lekko poturbowany. Z dwie albo trzy kule utkwiły w skórzanym pancerzu, a tylko jedna z nich dała radę się przebić i utknąć pomiędzy żebrami Rzeźnika.
Wychodząc zarzucił na czapkę i kaptur, po czym zniknął w ciemnościach nocy. Za plecami miał różowe światło wydobywające się z burdelu przez otwarte drzwi.

niedziela, 29 grudnia 2013

Strefa - wpis #002

Była noc i prócz chrupiącej trawy pod wojskowymi buciorami Arka, nie było słychać nic prócz zawodzących gdzieś w oddali psów. Na razie się nimi nie przejmował, były zbyt daleko by stanowić realne zagrożenie. O wiele groźniejsze były pułapki Wypaleńców, rozciągały się dookoła miasta i w nim samym. Pandemię najczęściej przeżywała całe rodziny z tą samą grupą krwi, to też wśród nich tworzyły się klany. Władzę wśród klanów kontrolowała najsilniejsza rodzina. W Olsztynie byli to Michałowscy. Drobny sklepikarz pracujący w sklepie na osiedlu Kormoran. Jego dzikie zapędy uruchomiły się dopiero po jakimś czasie. Zorganizował rodzinę która przeżyła, urządził się wśród ruin i podrzynając gardła kilku chłystkom stał się niejakim liderem. Oczywiście były też i mniejsze rodziny, niepodlegające Michałowskim, a nawet z nimi walczące, lecz tamte trzymały się ubocza. Lasów i ościennych wsi. W większości miasto było rządzone przez Michałowskich.
         Przyszedł z kierunku Gietrzwałdu, który tyle razy przeszukiwany, że wchodzenie do niego nie miało sensu. Z resztą w środku zapewne przebywał patrol Wypalonych lub wojska. Lubi tam siedzieć i czaić się na siebie wzajemnie, bowiem wieś znajdowała się idealnie przy drodze i można było korzystnie ją obsadzić po obu stronach drogi. Wieża sanktuarium idealnie nadawała się na stanowisko snajperskie. Najlepiej było przemknąć szybko i wejść w lasy, aby wyjść na Dajtkach. Tam też się pojawił, lecz i ta dzielnica była przeszukana i całkowicie przeorana. Skierował się na południowy-wschód. Musiał obejść jezioro Kortowskie by wyjść w Słonecznym Stoku. Kierował się na Kortowo, akademiki to były prawdziwe kopalnie suwenir.
         Dajtki, tak jak i Słoneczny Stok to osiedla domków jednorodzinnych. Były zbyt daleko wybuchu, ale wirus nie obszedł się z nimi łaskawie. Na drodze przez pierwsze dni katastrofy leżało bardzo wiele ciał, a samochody korkowały drogi. Teraz były rozebrane. Świece, alternatory. Wszystko to wykręcili i zabrali złomiarze, czyli stalkerzy i żołnierze którzy odważyli się tu zapuścić. Schody zaczynały się w samym Kortowie. Było to duże skupisko młodych Wypaleńców i co gorsza nie podciągniętych pod żadną rodzinę z Olsztyna. Samo Kortowo za czasów normalności było kampusem studenckim. Tysiące młodych ludzi z całej Polski uczyło się w teraz zrujnowanych i nie do końca opuszczonych budynkach.
         Pierwsze pułapki znalazł przy przekraczaniu strugi kortowskiej, czy jak kto woli ścieku. Były to zamaskowane doły wypełnione kuchennymi nożami oraz granaty w puszkach które eksplodowały po ich pociągnięciu. Bardziej zmyślnych spodziewał się w samych akademikach. Pierwszy z nich, Dom studenta 8 był przeszukiwany przez samego Arka już kilka razy i znajdowały się tam barłogi kilku Wypalonych. Arek przekroczył rzeczkę kortowską i prawym jej brzegiem dostał się w okolice DS 7. W tym akademiku znajdował się kiedyś bardzo popularny klub studencki Rakor, teraz przerobiony przez wypalonych na rzeźnię. Uszu Arka doszedł jakiś przeraźliwy wrzask. Kiedyś, kiedy mieszkali tu studenci i toczyło się normalne życie, pewnie by tego nie usłyszał, ale całkowicie cichy Olsztyn sprzyjał wyłapywaniu takich nieprzyjemnych dźwięków…
         „Cholerny świeżak… Szkoda” pomyślał Arek. Bardziej doświadczeni stalkerzy omijali tą strefę. Młodzi wypaleni byli szybsi od swoich starszych pobratymców i łatwiej było plądrować bloki na Osiedlu Generałów lub Brzeziny wraz z Pozortami. Tu zapuszczali się kompletni głupcy lub naprawdę dobrzy w swoim fachu stalkerzy. Cóż, Arek miał po swojej stronie tylko doświadczenie z innych miast, ale siła fizyczna nie była po jego atutem. Sprawdził magazynek w Berylu i załadował komorę nabojową pociskiem. Wyszedł z koryta strugi i wolnym krokiem skierował się do wejścia akademika. Drzwi były otwarte, ale budynek był naszpikowany pułapkami. Na szczęście wejście do klubu studenckiego znajdowało się po drugiej stronie i mógł iść o zakład, że większość mieszkańców tego bloku tam właśnie biesiaduje na ciele jakiegoś żółtodzioba. Jakoś dziwnie ani przez moment nie przeszła mu przez myśl ochota ratowania go.
         Drzwi do akademika, otworzyły się bez trudu. Portiernia była pusta, tylko hulał po niej wiatr przez wybite okno. Klucze leżały w skrytkach depozytora, w niektórych z nich znajdowały się stare dowody osobiste. Mimo upływu lat na plastikowych dokumentach nadal można było odczytać dane osobowe dawnych studentów. Arek przez chwilę zastanawiał się ilu mieszkańców tego domu studenta miało grupę krwi 0Rh+ i nadal żyje polując na normalnych ludzi. Zakradł się do pomieszczenia i wziął wszystkie klucze, jakie tylko mógł znaleźć. Podejrzewał że uczta trochę potrwa, najpierw wypaleni walczyli o kolejność biesiadowania. Oczywiście Ci niezrzeszeni pod nazwiskiem jakiejś rodziny. Nadmiarowa agresja robiła swoje.
         Spodziewał się najwięcej łupów na ostatnim piętrze, dlatego też tam się udał. Klucze z numerami pokojów zaczynające się od 4 odłożył do osobnej kieszeni luźnej kurtki. Na glazurze widać było że tego piętra nikt nie odwiedza, nie było śladu w kurzu zalegającym na schodach. Dlatego spodziewał się tam najwięcej pułapek. Najpopularniejszy był granat w szklance postawiony na klamce po drugiej stronie drzwi. Nawet nie chciał wiedzieć ilu kolegów po fachu zabrała mu ta zmyślna szykana. I nie widział na nią jakiejś specjalnej rady, prócz otworzenia drzwi pewnym ruchem samemu chowając się za ścianą. Ale były też inne. Strzelby odpalane poprzez sznurek przeczepiony do drzwi, inne granaty, wyskakuję deski z gwoździami oraz chyba najgorsze, te robiące najwięcej hałasu. Tak jak inne przeważnie zabijały na miejscu, tak ściągnięcie sobie na głowę chmary Wypalonych nigdy nie było przyjemne. Ucieczka udawała się tylko cudem. A w łapach Wypaleńców nie było przyjemnie. Stawałeś się workiem do wyładowywania agresji, czasem nie tylko jej. A kiedy obili Cię tak że byłeś o krok od przejścia na drugą stronę, odcinali Ci co nieco i powoli jedli. Okropna śmierć której Arek nie życzyłby najgorszemu wrogowi.
         Arek nigdy nie uważał się za jakiegoś doświadczonego stalkera, wiedział że są ludzie o wiele bardziej doświadczeni od niego. Był prywatnym stalkerem, a Romana poznał całkiem przypadkowo. Pewnej nocy jako barman po prostu za dużo dał po palniku z pewnym klientem i zaczęła się sprzeczka o metody zbierania suwenir. Tym klientem był Roman, emerytowany już urzędnik z Biura Ochrony Stref wiedział o co chodzi w tym całym zakazie wynoszenia rzeczy ze stref. Diamentowy osad był największą tajemnicą i to na całym świecie, żaden rząd nie chciał nagłego wzbogacenia się obywateli. To by spowodowało zapaść gospodarczą, odejście od pieniądza, głupio by było jakby każdy przeciętny obywatel był bogatszy od państwa. Już po pierwszych analizach rzeczy ze strefy odkryto diamentowy pył który w 2020 roku był przecież głównym materiałem. Do obróbki innych materiałów, do budowy skomplikowanych struktur… Wszędzie był wykorzystywany diament lub diamentowy pył.
         Roman okazał się całkiem poinformowany, wrócił do Ostródy jak do swojego miejsca zamieszkania, w końcu tam się wychował i od razu polubił bar w którym pracował Arek. Może nawet to z jego słowa, kontrole zawsze jakoś mijały szczurkowatego barmana, polewającego piwo i inne alkohole do kufli i kieliszków z osadem po wodzie na ściankach. Arek tego nie wiedział, ale wiedział że Roman płaci konkretnie, a w dodatku można powiedzieć, się zaprzyjaźnili i czasem spędzali wolny czas razem. Szczepionka na multi wirusa w końcu to był jego pomysł i trochę się do niej dołożył, wcześniej Arek strefy odwiedzał tylko w ciężkich ochronnym płaszczu i masce przeciw gazowej. Po zaszczepieniu się zmieniło się to o sto osiemdziesiąt stopni.
         Co prawda wszyscy którzy przyjmowali szczepionki byli monitorowani przez BOS, a tylko refundowane były dla osób mieszkających bardzo blisko stref. Do 5 kilometrów od ostatniej granicy. Pozostali ludzie słono płacili za przyjemność bycia odpornym na multi wirusa.
         Przeszukiwania pomieszczeń trwały szybko, choć po wydarzeniach z 2020 roku w pokojach panował jeszcze większy syf, niż za czasów aż urzędowali tam studenci i studentki. O dziwo zawsze można było poznać który pokój był w całości męski, a który żeński. Wszelkie nośniki danych znajdowały się przeważnie na wierzchu. Dla zaoszczędzenia Arek obierał suweniry z pudełek i wrzucał tylko to, gdzie pyłu było najwięcej. Każde pudełko czy koperta zajmowało ciut więcej miejsca w plecaku niż sama płyta. Mniej więcej przy pokoju 401 dopiero uruchomił się alarm, bardzo tania pułapka. Składała się z akumulatora, klaksonu samochodowego, drucika oraz żyłki. Pociągnięcie za drzwi sprawiało że jeden z dwóch kabli dotykał akumulatora i zaczynał trąbić. Arka oblał zimny pot, a w byłym klubie studenckim usłyszał wrzaski i krzyki wypalonych biegnących w stronę wyjścia. Beryl załadowany i przeładowany trząsł się w dłoniach młodego stalkera. Walka nie miała większego sensu, musiał znaleźć kryjówkę. I to jak najszybciej…

sobota, 21 grudnia 2013

Strefa - wpis #001

Trawa kiedyś zielona dawno temu przegrała walkę z promieniowaniem i skrzypiała niczym śnieg pod butami stalkera, który zmierzał w kierunku centrum Olsztyna. Najbardziej interesowały  go „suweniry” po dawnym życiu, tym które nie tak dawno temu minęło bezpowrotnie. Nowe dało utrzymanie takim jak on. Suweniry jak nazywali je stalkerzy na czarnym rynku potrafiły osiągnąć niezłe sumki. Na razie jako jeden z wielu pamiętał wydarzenia z 2020 roku, lecz pewien był że kiedyś to umrze tak samo jak inne wspomnienia. Wspomnienia o kulturze zachodu, Unii Europejskiej czy idąc dalej, świętej pamięci ZSRR. Stalker na imię miał Arek.
Wszystko to zaczęło się 18 sierpnia. Krzyczący z mównic uczeni i nacjonaliści o fali muzułmanów z Azji i Afryki, wydawali się niewidzialni dla postępowej kultury z zachodu. A muzułmanie, nowocześni terroryści wykorzystali to. Nie musieli się przedostawać przez granice, ich ludzie zrobili to dawno temu kryjąc się za słowem emigrant. Rodzili się w kraju wroga, ale wychowywali się w duchu islamskiego terroru aż do momentu gdy nie stali się gotowi na ostateczny krok. Mówiono o tym lecz nikt nie potrafił wyobrazić sobie kilku setek terrorystów w każdym większym mieście Europy, Azji i czy obu Ameryk. Aż do 18 sierpnia 2020 roku.
Ale to nie to było genezą powstania stalkerów. Zapewne słyszeliście o tym, że największe wynalazki zawsze powstawały w garażu czy w piwnicy, choćby taki Windows. Tak samo było z materiałem wybuchowym nazwanym potem „zapalnikiem” i bardzo zjadliwym wirusem nazwanym przez WHO „multi wirusem”. Obie te rzeczy połączone w jedną bombę, umieszoną w każdym większym mieście przekraczającym sto tysięcy mieszkańców na całym świecie sprawiły iż świat zaczął wyglądać, jak wygląda. Różnica była tylko taka że obie te rzeczy powstały w jaskini Afganistanu, a nie w ciepłej piwnicy. Potrzeba matką wynalazku, a tą była eksterminacja niewiernych.
W Olsztynie cysterna pułapka wybuchła dokładnie w centrum, zamachowiec uderzył w Wysoką Bramę po czym bomba eksplodowała, obejmując swym zasięgiem granice Olsztyna i okoliczne wioski. Wirus połączony z „zapalnikiem” zmutował w kilka chwil, czego nie wzięły pod uwagę muzułmańskie ugrupowania terrorystyczne. Miał mieć stu procentową zjadliwość. Owszem, prawie wszyscy mieszkańcy zginęli w przeciągu godziny, ale zostały przy życiu osoby z grupą krwi 0 Rh+. Ale nie byli do końca sobą. Nie byli żywymi trupami, za których brało ich bardzo dużo ludzi. Myśleli, czuli i współpracowali ze sobą. Niestety, nie potrafili kontrolować swojej agresji i przez to wywiązywały się pomiędzy nimi, a zdrowymi okropne walki. A w dodatku wirus wraz z promieniowaniem stworzył z nich naprawdę paskudne bestie. Ich skóra była jedną wielką zaschniętą blizną czy jak to woli, strupem krwi i ropy. Włosy u większości  wypadły, a u części zaczęły rosnąć niczym po jakimś cholernym nawozie. Tak samo zachowały się zęby, paznokcie… Naprawdę niewiele państw postanowiło ich leczyć i nie izolować. Do dzisiaj te państwa borykają się z zamieszkami, ludobójstwami i błagają o pomoc w zamknięciu tych wynaturzeń na powrót w miastach.
Najlepszym wyjściem było zamknięcie ich w wypalonym mieście, a wszyscy którzy uciekli, zostali wyłapani i odesłani do stref. W końcu byli tylko ludźmi, choć nie obyło się bez zgonów. Dzisiaj strefy są otoczone i każda próba ucieczki bezwzględnie karana śmiercią. Po pewnym czasie Wypaleńcy przestali próbować ucieczki, jak ich nazwano i naprawdę rzadko zdarzały się szturmy na ogrodzenie. Większości Olsztyniaków pozostało tylko zostać w umierającym krajobrazie, jakim był przeniknięty promieniowaniem Olsztyn i walczyć między sobą. Nie trzeba mówić że nie miał kto się tym zająć, wojsko zaczęło rządzić krajem. Warszawa i cała Wiejska podzieliła losy Olsztyna. Cywile do strefy się nie zbliżali. Wypaleńcom obiecano zrzuty, lecz te kilka skrzyń z mlekiem w proszku miało tylko odwrócić uwagę od budowanych wokół takich wypalonych miast murów. Ale nawet poza miastami nie było w cale lepiej. Czystki etniczne skierowane przeciw muzułmanom za to co zrobiły światowi, przerodziły się szybko w wojnę. Wojna ta została nazwana „Męczennom”. I jak stoi w nowożytnych książkach, na wzór muzułmanów wyznawcy pozostałych religii tak samo poświęcali się przeciw tym zakamuflowanym terrorystą kiedy wojsko opiekowało się miastami. Kiedy uporano się z bajzlem na domowym podwórku, armie podzielono i w stronę muzułmańskich krajów wyruszyła nowa, VIII krucjata.
To były ciężkie czasy w których sam Arek z koktajlem mołotowa w ręce brał udział, a następnie odsłużył roczną turę w czasie VIII krucjaty. Pamiętał kamienowanie muzułmanów tak samo jak oni to robili z chrześcijanami u siebie, albo naganianie ich jak bydła do meczetów i podpalanie tych miejsc. Wrzask tamtych ludzi, nie tylko mężczyzn ale też i kobiet z dziećmi, często towarzyszył Arkowi w trakcie poszukiwań pamiątek na gruzach Olsztyna. A kiedy spotykał się w oko w oko z Wypaleńcem lub spoglądał na zrujnowany krajobraz miasta, wracał do pionu i stwierdzał że chyba jednak postępował dobrze w tamtych dniach.
Wypaleni, mieszkańcy dużych miast, zbuntowani i drażliwi, tylko czekali na takich jak Arek. Pułapki typu puszki z granatami były prawie w każdym budynku i było trzeba naprawdę rozsądnie stąpać. Tak jak wszelkiego rodzaju inne pułapki, których Arek rodzaje cały czas poznawał. Wypaleńcy byli całkiem pomysłowi i zmyślni, przez całe dwa lata od katastrofy zdążyli zjeść wszystko w mieście co było jadalne i tylko łapanie stalkerów i żołnierzy było dobrym pomysłem na dostarczanie ich ciałom odpowiedniej ilości pożywienia. Powiedzenie „Idę na miasto” nabrało zupełnie nowego znaczenia niektórych przyprawiając o szybsze bicie serca oraz gęsią skórkę.
Strefa Olsztyn, czy jak kto woli zona, był to okrągły obszar o średnicy 45 kilometrów. Około 1590 kilometrów kwadratowych pustki zamieszkanych przez nielicznych Wypalonych, dzikie zmutowane zwierzęta oraz  wojskowe patrole. Miejsce bardzo niebezpieczne dla stalkera. Już samo dostanie się za mur było wyzwaniem i w świetle prawa karane pozbawieniem wolności, choć w większości wypadków stalkerów brano za Wypalonych i dostawali kulkę. A do tego dochodził paru godziny spacer w stronę opustoszałego miasta duchów. Im bliżej centrum, tym licznik Geigera głośniej i jakby weselej śpiewał swoją melodię.
Wszystko unormowało się z resztą dopiero cztery lata temu. Pogramy ludności arabskiej skończyły się, ukończono ogrodzenia wokół murów i uruchomiono specjalne jednostki mające na celu namierzać towar pochodzący ze stref oraz chwytanie stalkerów czy też wypalonych którzy opuścili strefę. Wojna z muzułmanami trwała w najlepsze na ich terytorium. Polska mimo wszystko podniosła się bardzo szybko po tym ciosie. Na przykład Niemcy do tej pory borykają się z wojnami domowymi w których biorą udział Wypaleni wypuszczeni z miast oraz wojska niemieckie i cywile. Arek widział w telewizji jakie się tam dzieją rzeczy i szczerze współczuł Niemcom z powodu ich chęci współpracy z wypalonymi, z której wyszło to co wyszło.

Arek Węgrzyn, 32 letni facet nie mogący usiedzieć długo w jednym miejscu. Obecnie pracuje jako barman w knajpie „Koniec świata”, powstałym w Ostródzie. Miejsce w którym warto było się zatrzymać, jeśli zmierzałeś do Olsztyna. Przesiadywali tu zazwyczaj tak żołnierze, jak i stalkerzy. Plotki o zonie wędrowały po całym lokalu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Następnym przystankiem przed strefą była baza patrolowa Podlejki. Zona przecinała tą wioskę idealnie na pół, wybijając połowę mieszkańców. Druga połowa uciekła w kierunku Ostródy. Za Podlejki wirus nie dotarł, jak wynikło z badań, pozbawiony ciągłego dostępu do promieniowania obumierał.
Raz na jakiś czas pod knajpę podjeżdżał czarny bus na numerach rejestracyjnych z Gdańska, który skupywał suweniry. Im lepsza pamiątka, tym wyższa cena. Świetny interes dla stalkerów i żołnierzy, którym udawało się czasem coś wsadzić do plecaka za plecami dowódcy i bardziej życzliwych kolegów z patrolu. Kilka razy na miesiąc z kolei wpadali funkcjonariusze Biura Ochrony Stref na nalot. Robili masę bałaganu, nie stronili od przemocy i zabierali tych którzy akurat mieli przy sobie coś ze strefy. Mimo tego że wybuch nastąpił cztery lata temu, w strefie nadal było wysokie stężenie zapalnika i multi-wirusa, choć na to drugie wynaleziono bardzo drogie szczepionki. Arek wydał za nią prawie wszystko co miał, a za resztę kupił używanego Beryla i kilka magazynków amunicji, kamizelkę oraz inny, drobny ekwipunek. Z resztą Strefa Olsztyn, to nie była pierwsza i jedyna w której był Arek. Był w stolicy, Krakowie, Poznaniu, Szczecinie i Gdańsku. Dwa razy był też w Pradze, ale dochód w koronach czeskich nie zadowalał go i wrócił do ojczyzny.
Zawsze gdy był nalot na knajpę, BOS jakoś nigdy nie przyciskał biednego barmana. Arek nie miał wyglądu stalkera. Był okropnie szczupły i wysoki. Kiedy się na niego patrzyło, miało się wrażenie że plecak wypchany pamiątkami złamał by go w pół. To był błąd i wiedzieli o tym tylko Ci którzy wiedzieli że Arek był żołnierzem. Facet potrafił o siebie zadbać, a wygląd był bardzo pozorny, choć oczywiście nigdy nie przytargał z zony lodówki jak to zrobił pewien wybitny stalker Ambroży. Ale trzeba przyznać, pieniędzy za nią dostał sporo.
Ceny u handlarzy były zmienne i tak naprawdę, niewielu stalkerów wiedziało o co chodzi w tym całym zbieraniu suwenir które były tylko śmieciami. Czasami dało się coś słyszeć o jakiś diamentach na jakiś tam przedmiotach, ale rząd starał się to trzymać w tajemniczy. Był w tym zadziwiająco skuteczny. Ale skoro jedni ludzie płacili, to drudzy ludzie zbierali. Prawdy nie dało się upilnować, a prawda była taka że po wybuchu na każdej rzeczy w strefie osadzał się diamentowy pył. Najtwardszy minerał w sporych ilościach osiągał niezłe ceny. Być może poprzez pomieszanie składników bomby z wirusem ta substancja stałą się w strefach tak popularna. Najlepiej diamentowy pył osadzał się na wszelkiego typu taśmach magnetofonowych, magnetowidowych oraz płytach wszelkiego typu i pamięciach przenośnych, dyskach. Sporo też zbierało się go w układach urządzeń elektrycznych, ale nie przyjmowały go zbyt chętnie stalowe czy metalowe konstrukcje. Dla Arka było to niczym czarna magia, dlatego zbierał pewniki. I nieco inaczej, nie hurtowo. Za nieco wyższe stawki, ale na zamówienie, odpowiednie ilości rzeczy i różnego typu.