środa, 17 lipca 2013

I - Prolog

Stara, zdezelowana półciężarówka sunęła po starej, zniszczonej, szutrowej drodze. Warkot silnika, roznosił się echem po okolicy, na szczęście tu panował zawsze względny spokój. Na tylnym siedzeniu podskakiwał rytmicznie karabin M-14, a na siedzeniu pasażera, pistolet maszynowy UZI. W samochodzie było parno, jak to zawsze na pustyni o tym czasie, choć podobno dawniej na tych terenach było całkiem znośnie i zielono. Aktualnie nie ma człowieka, który by to pamiętał. Teraz były to tylko wysuszone i jałowe pustkowia. Za kierownicą siedział mężczyzna postury prawie że Super Mutanta. Mimo wysokiej temperatury, kierowcy nie przeszkadzała kominiarka na twarzy, bluza z kapturem i długi prochowiec. Na głowie miał czarną, poszarpaną patrolówkę, a na nosie czarne jak smoła, okulary przeciwsłoneczne. Jedynym fragmentami ciała jakie było widać u tego nietuzinkowego podróżnika, były palce wystające z taktycznych bezpalczatek.
Kierowca nazywał się Roland i zmierzał do miasta Cold Water. Całkiem sporej społeczności handlarzy i hazardzistów, zamieszkałych w starej kopalni diamentów. Samo dno odkrywki służyło za zbiornik do łapania deszczówki i choć deszczu nie padało w tych stronach wiele, w osadniku Cold Water zawsze coś się znajdowało. Nie trudno było sobie uświadomić, dlaczego miasto dostało taką, a nie inną nazwę. I nie trudno było się domyśleć, dlaczego większość wędrowców ściągało właśnie do tego miasta.
Na horyzoncie pojawiła się brama do miasteczka, przed nią jak zwykle stało kilku uzbrojonych strażników zakutych w drogie pancerze z kevlaru. Kierowca zahamował, wysłużone hamulce półciężarówki zapiszczały przeszywająco, zatrzymując samochód tuż przed strażnikiem trzymającym kałasznikowa.
- Witam. Wjeżdżacie do Cold Water, macie immunitet na broń? – zapytał się wysuszony strażnik, który mimo tego że pancerz miał założony na gołe ciało, pocił się jak świnia.
- Tak – Roland wygrzebał coś ze schowka, jakiś pomięty dokument ze stempelkami kilku największych miast na tej nizinie i podał strażnikowi.
Strażnik obejrzał go uważnie, nad czymś zastanawiał się w milczeniu.
- Cyborg? – tutaj popatrzył na Rolanda, który tylko kiwnął twierdząco głową – No cóż, dokument wygląda w porządku, jedźcie dalej.
Strażnik cofnął się i dał znak swoim towarzyszom, aby podnieśli szlaban.
Roland ruszył do miasta.
Miasto było bardzo nietuzinkowe, tylko pierwsze dwa pierścienie były przejezdne. A potem, coraz niżej, coraz gęściej ciągły się namioty, baraki, lepianki… Pierwszy pierścień służył za parking dla zmechanizowanych wędrowców oraz mieszkańców. Samochodów nie było wiele, bo posiadanie w tych czasach pojazdu było bardzo, ale to bardzo kosztowne. Na drugim pierścieniu, ciągła się karczma „Mixxed Up”, ściągali do niej wszyscy chcący wypocząć, wypić, zjeść i zarobić mieszkańcy Cold Water i podróżnicy z okolic. Odwiedzanie Cold Water było swoją drogą przymusem. Do kolejnych najbliższych miast dzieliło sporo kilometrów i bez uzupełnienia zapasów wędrowiec był skazany na śmierć. Roland nie był głupcem i choć dobrze maskował swoją odmienność, wystarczyło pokazać dokumenty, aby ludzie zaczęli się na niego krzywo patrzeć.
Samych cyborgów nie było wiele, a jeśli już były to strasznie źle złożone. Tylko jedne cyborgi były odmienne od innych, było to cyborgi z spod góry Cheyenne gdzie swoją siedzibę miało tak zwane Bractwo Vinci. Nazwę zaczerpniętą od wielkiego wynalazcy okresu renesansu, a przynajmniej tak uważali. Bractwo to składało się z rozumnych i wyzwolonych cyborgów którzy tworzyli sobie podobnych i wysyłali ich na bezdroża, aby mogli eliminować mutanty popromienne i pomagać wyniszczonej ludzkości.. Roland sam był jednym z najstarszych swoich braci zakonnych, pół człowiek-pół maszyna, często wracał do swojego źródła żeby zdawać raporty i doglądać swoich prywatnych spraw. Oraz informować komtura zakonu o poległych towarzyszach.
Roland wysiadł ze swojej Toyoty, szybko zbierając swoją broń. Musiał uzupełnić zapasy amunicji, a i jak by coś zjadł i wypił tym samym uzupełniając syntetyki w organizmie nic by nie zaszkodziło. Samochód zaparkował tuż przed wejściem do karczmy „Mixxed Up”.
Wszedł do środka.
Knajpa we wnętrz wyglądała bardzo sterylnie i czysto, i choć często lała się tu krew, była to chyba najczystsza knajpa na całych pustkowiach. Jakieś bystre oczy śledziły Rolanda jak zmierza do kontuaru baru, jak zamawia pieczeń z kretoszczura i dzbanek lodowatej wody, jak zajmuje miejsce w alkierzu i jak oczekuje na piegowatą, rudowłosą kelnerkę. Oczywiście Roland wiedział że jest obserwowany. Podawane mu za młodu enzymy i wepchnięta w jego wnętrzności elektronika pozwalała wykrywać takie rzeczy. Nie potrwało dużo  jak dżentelmen w zielonym garniturze przysiadł się do cyborga. Usiadł naprzeciwko, długo mierzył wzrokiem nieruchomego cyborga, cyborg odwzajemniał się mu pięknym za nadobne.
- Panie, widzę karabin na twoich plecach, to też mam propozycję do Ciebie. – zdecydował się przerwać milczenie jegomość w garniturze.
- Mów. – odpowiedział cyborg swoim chropowatym, metalicznym głosem.
- Jestem kierownikiem kopalni Felix, mieści się ona jakieś dwanaście kilometrów od Cold Water. W jednym z korytarzy coś się zalęgło.
- Co?
- Nie wiem, robotnicy nie wracają z tamtej części korytarza. Jeden tylko wypełzł, bez nogi i odszarpniętym kawałkiem ręki. Mówił że jakieś wielkie pajęczyska tam są.
- Pełzacze… - zastanowił się chwilę cyborg, szkolony do takich robót – Czterysta politowskich marek. Chyba że kopalnia jest mniej ważna…
- Dobrze, ale mają być wybite co do nogi. Da się zrobić?
- Da. Mówcie więcej o tym chodniku.
- Ano, panie. Chodnik jak chodnik. Wysoki bo bardzo stary, ma kilka odnóg i jest bardzo bogaty w czarne drewno.
- Węgiel. – wtrącił cyborg
- Jaki węgiel?
- Wasze czarne drewno to węgiel.
- Eee...
- Nieważne... Mówcie dalej.
- No, jakieś 5 kilometrów długości ma...
Cyborg zasępił się, w tym momencie podeszła kelnerka podając mu pieczeń i zimną wodę. On sam ściągnął okulary przeciwsłoneczne i kominiarkę.
Jego twarz wyglądała bardzo dobrze. Co prawda szpeciły ją liczne blizny, nie rozprute jeszcze szwy oraz coś co wyglądało jak zszywki. A jego oczy… Prawe normalne, ludzkie, zielone. Za to lewe było czymś na kształt miniaturowej, misternie skonstruowanej kamerki świecącej delikatnym, pomarańczowym światłem. Pod skórą widać było liczne naczynia krwionośne, światłowody i tradycyjne kabelki. Jednym słowem, nie budził zaufania, ale też i nie budził obrzydzenia.
- Będę u was jutro w południe, muszę załatwić kilka spraw w mieście. Zgadzacie się?
- Oczywiście.
- A więc żegnam.
Mężczyzna w garniturze wstał i ruszył do drzwi. Sam Cyborg zabrał się za konsumowanie posiłku.

* * *

Cyborg przedzierał się przez wąskie przejścia między domkami mieszkańców Cold Water. Jego zmysł do analizowania sytuacji, nie tolerowały takiego ścisku. Wystarczył jeden nie rozważny człowiek, mutant albo ghul, aby wszystko wokół ogarnęły płomienie. Czuł się w takich miejscach nieswojo.
Kierował się do tutejszego rusznikarza, a zarazem handlarza bronią. Kulawy Bob był ghulem starej daty, mutantem popromiennym który zachował rozum. Po przez przyjęcie odpowiedniej dawki promieniowania stał się na nie odporny, zarazem długowieczny. Gdyby jego skóra nie gniła, zapewne mógł by przeżyć i wiele, wiele więcej. Sam Bob pamiętał jeszcze wojnę atomową. I choć był wtedy szczeniakiem, często opowiadał o tamtych czasach ciekawskim w karczmie. Obecnie konserwował i sprzedawał broń.
Jego blaszana wiata, była dość sporej wielkości. Na ścianach wisiały przeróżne karabiny i pistolety, na kontuarze walała się amunicja wszelkiego kalibru, a na tyłach słychać było odlewających na zamówienie amunicję praktykantów. Wchodzącemu Rolandowi od razu w oczy rzucił się wiszący na ścianie miecz, było to długie, dwuręczne ostrze. Zapewne z jakiegoś przedwojennego muzeum. Roland nie dbał o to, wiedział że i tak go na niego stać. Podszedł do kontuaru, spojrzał na czyszczącego rewolwer Boba.
- Tak, czym mogę służyć? – odezwał się pierwszy sklepikarz.
- Potrzebuję ze dwa magazynki amunicji do M-14, trzy do UZI i kilka magazynków amunicji do Sig Sauera P226. I tamto ostrze że ściany.
Sklepikarz pokiwał głową, zastanowił się nad kalibrami danej broni i zapisał coś w niewielkim notatniku. Po chwili wyszedł na zaplecze, wracając z zamówionymi towarami. Co jak co, ale braku wyposażenia Kulawemu Bobowi nie można było zarzucić.
            Sam cyborg zdjął prochowiec i na pasku oraz w kieszeniach kamizelki taktycznej, poumieszczał zakupione magazynki. Na końcu przez plecy przewiesił jaszczura z mieczem, tak by zza prochowca wystawała tylko rękojeść. Na zarzucony prochowiec, przewiesił M14. Sprawdził kilka razy w sklepie, czy aby nie ma problemu z szybkim dobywaniem miecza oraz sięganiem po karabin. Sam Kulawy Bob był pod niemałym wrażeniem szybkości Rolanda. Miecz w jego rękach ciął dźwięcznie, aż powietrze grało. Ostrze samo kręciło się w palcach, a karabin w mgnieniu oka znajdował się w rękach zakonnika, w drugim mgnieniu wracał na plecy. To było coś naprawdę szokującego nawet jak na żyjącego bardzo, bardzo długo ghula. I nagle go oświeciło. Miał przed sobą prawdziwego cyborga.
- P… Panie… Panie, wy jesteście cyborgiem! – Bob przemógł jąkanie i prawie wykrzyknął swoje stwierdzenie.
- Tak.
- O… - rozległ się odgłos zdziwienia ghula, na wpół zgniłego stworzenia które przeczyło prawom natury – W takim razie miecz gratis, ale za resztę muszę poprosić zapłatę. Kiedyś jeden z was uratował mi karawanę pod Czarcią Górą.
- Ile?
Ghul szybko przekalkulował cenę magazynków i amunicji w pamięci.
- Trzysta pięćdziesiąt marek… Jak wy działacie? – nie mógł wytrzymać z pytaniem.
Roland tylko wzruszył ramionami i położył na ladzie wymienioną kwotę.
- Po prostu. A wy, ghule, jak działacie? – odciął się Roland, po czym wyszedł ze sklepiku. Swoje kroki skierował w kierunku hotelu Vuze. Miał mieć jutro naprawdę ciężki dzień…

* * *

            Kopalnia, wyglądała na zapuszczoną i opuszczoną. Miał nadzieję że pracę w jej wnętrzu nadal trwają, inaczej pełzacze mogły rozbiec się na całą kopalnię. Wokoło niego leżały i suszyły się na słońcu całe tony węgla, zwanego przez dzikusów czarnym drewnem. Sama kopalnia zajmowała dość spory teren. Mieli tu nawet kilka wywrotek, zapewne służące im sporadycznie. Przed wejściem do kopalni stał poznany wcześniej jegomości, teraz niestety ubrany tylko w brudne od węgla spodnie.
            Jasne, pieprzony dzikus zapędzony do roboty pomyślał Roland.
- Witajcie, witajcie. Chodźcie za mną, pokaże wam ten tunel. – pierwszy odezwał się umazany węglem górnik.
Roland posłusznie poszedł za robotnikiem.
            Ściany kopalni na pierwszych kilku poziomach, które służyły też za pomieszczenia mieszkalne, były gładko ociosane. Gdzieniegdzie były jakieś krzywe i nieudolne płaskorzeźby. Wydobycie zaczynało się od poziomu szóstego, gdzie umorusani węglem górnicy z potem na czole kuli ściany kilofami przyświecając sobie sporymi latarkami halogenowymi zasilanymi z hałasujących generatorów syberytowych. Roland zdziwił się na widok tych urządzeń, silniki syberytowe były rzadko spotykane, cholernie drogie i dziecinnie łatwe w utrzymaniu. Nie mógł uwierzyć że kupili je za sprzedaż samego węgla, najprawdopodobniej znaleźli je już na miejscu.
            Sam syberyt był minerałem energetycznym i sam z siebie wytwarzał niepoliczalne jednostki mocy. Najczęściej takie urządzenia służyły wielkim miastom do oświetlania ich, do ogrzewania, a nawet do obrony. Lecz nie ma róży bez kolców, takie silniki często bywały owijane bardzo grubo ołowiem, aby nie było możliwości wydostania się zabójczego promieniowania. Na szczęście cyborgowi nie robiło to wielkiej różnicy, był odporny na takie rzeczy.
            Do korytarza który miał być rzekomo zamieszkały przez pełzacze szli dość krótko. Okazało się że jest położony dość płytko pod powierzchnią. Zamienił kilka słów z górnikiem, odebrał zapłatę z góry i ruszył w głąb ciemności. Lewe oko, szybko przeszło na tryb noktowizyjny, notowało szybko wszystkie informacje jakie zawierał mózg Rolanda i wyświetlał w przystępnym menu, dodatkowo na czerwono podświetlając wszystkie ruchy oraz stworzenia wytwarzające ciepło w swoim organizmie.
            Pełzacze, te tajemnicze zwierzęta żyjące w mrokach podziemi, zapewne zmutowana rasa jakiś pająków, żyła w stadzie. Samice opiekowały się jajami, samce broniły gniazd. I broniły skutecznie o czym świadczyły kości i czaszki, którymi była usiana cała podłoga. Nie minęło wiele czasu, kiedy Roland zobaczył pierwszego pełzacza, samca pokrytego grubymi płytami chityny. Był koloru zgniło-zielonego, na odwłoku miał żółto-fioletowe plamki. Jego paszczęki, kłapały szybko tnąc ciało jakiegoś nieszczęśnika.
            Roland dobył karabin, szybko wymierzył w odwłok stworzenia. W siedlisku Bractwa Vinci został nauczony jak radzić sobie z wszelkimi stworzeniami zamieszkującymi pustkowia, w tym i z ludźmi. Wiedział że słabo chroniony odwłok jest jego jedyną szansą na ubicie potwora. A nie miał ochoty na przejście w walkę wręcz, choć miał nadludzkie siły i możliwości, nie był nieśmiertelny. I jak na ten czas dobrze szafował swoim życiem.
            Wystrzelił, pocisk z impetem przebił odwłok potwora który wybuchł oblepiając okoliczne ściany swoją zielonkawą posoką. Kolejne pełzacze już zmierzały w kierunku cyborga, było ich około dziesięciu. Cyborg przeniósł cel i powoli, pojedynczo eliminował potwory. M14 wypluwało kolejne pociski, pełzaczy przybywało. Niestety. Zmuszony był zmienić karabin na tryb automatyczny. Twarda chityna u samców odłupywała się, tak jakby ktoś strzelał w beton. Roland założył kolejny magazynek, świeżo kupiony u Kulawego Boba. Karabin puknął tylko o spłonkę pocisku, nie wystrzelił. Tak samo postąpiła cała reszta. Kolejnego magazynka od Kulawego Boba nawet nie zakładał. Ghul oszukał go, pomimo swojego udawanego zdziwienia i sympatii. Zapewne jeszcze wtedy nie wiedział że niewielu istotom udało się ujść bez uszczerbku na zdrowiu przed gniewem cyborgów.
            M14 wróciło na plecy, teraz zagrało UZI. Lecz słabe pociski pistoletu maszynowego, nijak nie krzywdziły samców pełzaczy, wręcz rykoszetowały. Roland wiedział że nie ma szans, że przecenił swoje umiejętności i nie docenił pełzaczy.
            Nagle poczuł jakiś silne targnięcie na ręce, jakiś pełzacz zakradł się do niego od tyłu i bez większego problemu odciął rękę cyborga. Utwardzany tytan chrupnął niczym kość, kable i rurki wyleciały z rękawa, niczym poszarpane naczynia krwionośne. Pod stopami formowała mu się już sporej wielkości kałuża z syntetyków krążących w jego ciele. Gdyby był blisko góry Cheyenne, zapewne został by naprawiony. Teraz z jedną ręką nie mógł pozwolić sobie na zbyt wiele. A tym bardziej na ucieczkę, bo po prostu nie znał takiego pojęcia, nie akceptował go. Był cyborgiem. Chwilę potem poczuł kilka innych szarpnięć i kłapnięć kleszczy.
            Nim zdążył wystrzelić pozostałości pocisków, nim zdążył sięgnąć po miecz, pięć pełzaczy chwyciło go za różne części ciała i rozdarło niczym kartę papieru. Stojący przed wejściem do korytarza robotnik, słyszący nagłe przerwanie wystrzałów i donośne syczenie pełzaczy, oznaczające radość oraz wygraną, przeklął cholerny tunel.
            - Cholerny tunel... Kasa w błoto. Znowu... Kierownicy mnie zapierdolą. - Kurwa, co mi przyszło do głowy żeby płacić mu z góry, pomyślał.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Do Nadroża! - wpis #005

                Dziewczyna, chcąc czy nie chcąc musiała trafić do Nowej Handlarki. Nie było to miasto, a raczej jeden wielki postój dla handlarzy z całego Granitu którzy akurat pokonywali kontynent. Nowa Handlarka, kilka razy zmieniała położenie i jak mówiono, co roku przesuwa się bardziej na zachód. Magnesami które trzymały to wielkie obozowisko i targ w jednym, w kupie, były trzy karczmy. „Zerwikaptur”, „Wściekły krasnolud” i „Burłak”. To były wszystkie budynki, które znajdowały się w mieście.
                Lidia, upaprana od roślin na zielono i brudna od błota, ponieważ musiała przedzierać się przez grzęzawisko, nie wzbudziła zainteresowania chodzących w tą i w tamtą stronę ludzi. Kilka par oczu zwróciło się ku niej, lecz były to spojrzenia czysto przypadkowe. Lidia poczuła się dziwnie bezpiecznie. Nie widać też było umundurowanych z Szaleństwa, więc to był dodatkowy plus aby się tu pokręcić.
                Pierwsze czego zaczęła szukać, to było coś na skup złota. Wśród namiotów, kramików, straganów i wozów handlarzy znalazła kilka takich miejsc, lecz ceny złota bardzo się wahały. Najmniej dawał człowiek, blisko karczmy Wściekły krasnolud. Pewnie w ten sposób zarabiał na pijanych krasnoludach, którym akurat brakło gotówki. Nieco bardziej w labiryncie straganów, znalazła dwa konkurujące ze sobą skupy złota. Młody virteen przebijał wszystkie ceny jakie dawał podstarzały gnom, którego siwa broda sięgała mu do pasa, a mimo to był niższy od Lidii. Virteen, miał pozłacaną maskę i bardzo zadbane ubranie. Widać, że nie skupował złota dla kogoś, ale dla siebie i sam produkował z nich biżuterię. Gnom podobnie, jego stragan był zasłany przeróżną, złotą biżuterią.
                Na widok małej dziewczyny, zaczęli ją przywoływać coraz to lepszymi cenami. Widać było że virteen był bardzo rozważny, za to gnom cenę spuszczał bardzo, aż za bardzo na pierwszy rzut oka. Lidia zastanawiała się, jaki mają w tym zarobek, spuszczając tak cenę, ale nie chciała w to wnikać. Tajniki kupieckie były jej totalnie obce. W Szaleństwie wszystkie ceny ustalał jeden człowiek, a wszystkie obniżanie jej było nielegalne i mogło nawet skutkować wyrzuceniem z miasta lub wtrąceniem do więzienia i przejęciem majątku.  Lidia dobrze to pamiętała, ale zdążyła się zorientować że Szaleństwo samo w sobie, było jednym wielkim więzieniem. Tam najbardziej popularne były sklepy Gregora i jego ludzi.
                - Hej, dziewczynko! Skup i sprzedaż złota, po najlepszej cenie w Nowej Handlarce! – ozwał się Gnom, z uśmiechem na twarzy, widząc jak ta przygląda się jego wyrobom.
                - Nie słuchaj go Mała, u mnie są zawsze lepsze ceny niż u niego. Spójrz na tego pięknego, złotego motylka, pięknie Ci by było w nim we włosach!
                Lidia nie mogła się zdecydować, któremu się pytać o ceny i sprzedać tych kilka złotych naszyjników. Czekała i czekała, a oni się przekrzykiwali, i przekrzykiwali. Już chciała iść do tamtego człowieka pod karczmą, ale coś kazało jej się odezwać.
                - Nie możecie współpracować? Wspólnie zyskalibyście o wiele, wiele więcej klientów, a wasze wyroby są tak samo dobre…
                Virteen i gnom, spojrzeli po sobie i po tym, co sprzedawali. Faktycznie, może i by współpraca wyszła im obu na zysk, ale kto słyszał o takiej współpracy. Gnom nigdy by się virteenem nie dogadali, były to dwie odmienne rasy. Za dużo było w nich pychy i samo zachwytu ze swojej pracy.
                - Hej, dziewczynko… Daj sobie spokój z tymi osłami, bo jeszcze żaden z nich nie sprzedał niczego za darmo, a potem będę spuszczać po coraz mniej… Decyduj się, u którego robisz zakupy, albo idź do Al-Khaida. Też ma dobre ceny – odezwał się w końcu jakiś mocno zbudowany nieznajomy, lecz po jego twarzy widać było iż nie był człowiekiem, zdradzały go koźle rogi, wężowe oczy i skóra pokryta łuską.
                - A którędy do niego? – zapytała Lidia zainteresowana.
                - Chodź, zaprowadzę Cię. Tylko trzymaj się nieco za mną, zwierzoludzie nie są mile widziani i jakby ktoś chciał mnie spalić na stosie, mogłabyś niepotrzebnie ucierpieć.
                - Dlaczego? – zainteresowała się.
                - Nie chcesz słuchać o zwierzoludziach. Ale mieszkamy w lesie i gdy ktoś w nim zginie, winą za to obarcza się nas. I na nic zdają się zarzekania… Niestety tak to już jest. Idziesz?
                - Tak, oczywiście. Będę się trzymała za Panem.
                - Mów mi Koźlarz.
                - Dobrze. Ja jestem Lidia.
                Koźlarz, uśmiechnął się tylko lekko, po czym ruszył przed siebie. Był bardzo solidnie zbudowany, niezwykle umięśniony i wysoki. Miał dobre dwa metry wzrostu, olbrzymie stopy i nieco tępawy wyraz twarzy. Na rogach, miał wyryte jakieś symbole, najwidoczniej nie wykorzystywał ich do walki. Ubrany był w długi prochowiec, a przez plecy miał przewieszony nienaturalnie duży łuk i dorównujący wzrostowi Koźlarza topór. Trzeciej broni na pierwszy rzut oka widać nie było, lecz bystre oczy Lidii zauważyły mały pistolet przy pasie, zapewne broń ostateczna.
                Mijali kolorowe stoiska, zachęcające nie tylko nimi, ale również zapachami, w niektórych ktoś śpiewał ściągając klientów, czasami odstawiano nawet jakieś teatrzyki przed stoiskami, aby zwabić konsumenta. A sprzedawano tu wszystko, magiczne zwoje i eliksiry, broń biała i palną wraz z amunicją, owoce i warzywa oraz mięso ze zwierząt z całego Granitu, ubrania i pancerze, pojazdy i zwierzęta… Kupić za odpowiednią cenę, można było tutaj wszystko. A i sprzedać się wszystko dawało, na co dowodem były tysiące handlarzy przewijających się przez Nową Handlarkę.
                Al-Khaid wyglądał skromnie, ale na sto procent był człowiekiem. Od niej różnił ją jedynie kolor skóry, ona była blada, a on miał ciemną karnację. Chociaż, czuła od niego jakąś dziwną energię, coś czego nigdy nie znała. Swój szyld miał zapisany w jakimś dziwnym języki, ale również był szyld zapisany znakami, które ona rozpoznawała.
                - Pochodzi z dalekiego Arbustanu. To ich rodowity język – wskazał na szyld, widząc zainteresowanie dziewczyny  - Ten drugi, to język wspólny. Prawie cały Granit go zna i jest powszechnie używany.
                Dziewczyna z trudem udawała, że wie o tak podstawowych rzeczach. Miała nadzieję, że Koźlarz dał się nabrać. Szaleństwo było odcięte od informacji ze świata zewnętrznego i gdyby nie książki które przemycał ojciec, pewnie nawet nie wiedziała by jak wygląda złoto, las albo inne, tak banalne rzeczy.
                - Do zobaczenia Lidio. Mam nadzieję, że nasze ścieżki znów się skrzyżują – Koźlarz uśmiechnął się i chciał ruszyć w swoim kierunku, kiedy został zatrzymany.
                - Poczekaj! Mam kilka pytań. Nie wiesz jak dostać się do Nadroża?
                - Musisz wynająć wóz, albo złapać stopa przy wschodnim wylocie. To chyba będzie najłatwiejsza droga.
                - A nie wiesz gdzie kupię broń?
                - Po co Ci broń dziecko? – Koźlarz nieco się zdziwił – Od Nowej Handlarki, do Nadroża nic Ci nie grozi, szlaki są pilnowane. Szukasz kogoś? – Lidia chwilę się zastanawiała nad odpowiedzą, lecz po chwili już stwierdziła że nic jej nie grozi ze strony tego wielkoluda.
                - Szukam brata, Rolanda. Może go spotkałeś?
                - Nie, znam człowieka o takim imieniu. Broń najlepszą dla siebie kupisz u krasnoluda Baltazara, tam ma stoisko. Pomoże Ci dobrać odpowiednią co do twojej postury i siły. A teraz, mogę już iść, moja mała Lidio?
                - Tak, jasne – poczuła się nieco głupio – Dziękuje za pomoc… Uważaj na siebie Koźlarzu.
                Do stoiska Al-Khaida podeszła nieco zagubiona. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, widząc klientkę. Na głowie miał dziwną czapkę, której nie widywała w tych stronach, chociaż wydawało się jej że kiedyś widziała coś takiego u kogoś w Dolinie Martwej.
                - Witaj – pozdrowił ją w jakimś dziwnym języku, którego ona nie znała i dopiero później wrócił do języka wspólnego – Widziałam że znasz Koźlarza, a więc nie bój się. Co masz na sprzedaż lub co chcesz kupić?
                Lidia pokazała naszyjniki, jakie pościągała wcześniej z głów martwych Dzieci Granitu. Al-Khaid zagwizdał na ten widok.
                - Spotkałem się z nimi… Prawdziwe? Mogę? – Lidia oddała mu naszyjniki, by ten mógł sprawdzić.
                Wyjął szkło powiększające i mała igiełkę, którą przyłożył do złotego ludzika, a przez szkło przypatrywał się z coraz większym uśmiechem.
                - Czyste złoto – zakomunikował, kładąc naszyjniki na ladę – Mogę dać dwieście marek kupieckich.
                - Daj trzysta… - wypaliła Lidia.
                - Spodziewałem się targowania. Dwieście pięćdziesiąt, to moje ostatnie słowo.
                Lidia nie wiedziała czy to dużo pieniędzy, ale zgodziła się. Al-Khaid odliczył odpowiednią sumę i wręczył ją dziewczynie, po czym wrzucił do skrytki, wraz z innymi złotymi pierdółkami. Lidia podziękowała i teraz ruszyła w kierunku stoiska z bronią. Krasnolud, ubrany lekko i z brodą czarną jak smoła, akurat dobijał z kimś targu. Na Lidię spojrzał z niejaką drwiną, ale nigdy nie mógł sobie odmówić dobrego handlu. Te ludzkie dziewczynki były bardzo sprytne i przebiegłe, raz już jedna zrobiła go na szaro. Teraz miał zamiar się już pilnować.
                - Co Panience podać? – Krasnolud miał bardzo wysoki głos, mierzwiący włosy na skórze, a on sam wyglądał na starego wiarusa, pewnie brał udział w niejednej wojnie.
                - Chciałabym kupić broń… - nie wiedziała jak się zachować przy takim straganie, uznała że najlepiej będzie powołać się na znajomego – Przysłał mnie tu znajomy, Koźlarz… Powiedział, że doradzisz mi w wybraniu jakiejś broni… Takiej dla mnie.
                - Koźlarz? – krasnolud był podejrzliwy – Znasz go?
                - Poznałam niedawno, poradził mi dobrze kilka razy, przysłał do Pana… Taki wysoki zwierzoczłowiek – krasnolud uśmiechnął się w końcu, tak, jak każdy handlarz miał w zwyczaju.
                Zakupy u niego trwały długo. Dawał jej do przymiarki broń białą, palną i miotaną, wszystko co sam miał. Kazał wykonywać jej podstawowe ruchy, machać mieczem i uderzać w słomianą kukłę, czy aby broń dobrze jej leży w ręce i nie jest za ciężka. Wyszła od niego nieco biedniejsza, ale ceny były przystępne. Wzbogaciła się o krótki miecz, pistolet na kule kalibru 9 milimetrów oraz mały sztylet. Nie wspominając o pasie na magazynki, których kilka też nabyła.
                Przewóz do Nadroża, był o wiele tańszy. Zaledwie, kilka marek. Kiedy zebrało się tylu klientów, aby wypełnić cały wóz, woźnica ruszył. Podróż po nierównym trakcie, trwała zaledwie kilka godzin. Była strasznie zmęczona, a że nie chciała zasnąć pośród nieznajomych, w Nadrożu ledwo wysiadła. Miasto prezentowało się niesamowicie, było o wiele, wiele większe od Szaleństwa i było w nim bardzo dużo ludzi, a za to o wiele mniej strażników. Najemników nie było wcale, prócz tych którzy byli tu w swoich interesach. Od razu zaczęła szukać jakiegoś pokoju, w jednym z wielu hoteli. 

czwartek, 4 lipca 2013

Wpis #011

Roksi, okazała się bardzo dobrym załogantem. Mało jadła, była wyciszona i nie wchodziła w paradę chłopakom. Bardzo polubiła, co dziwne, towarzystwo równie cichego Stevego. On też to polubił, widać cenił sobie towarzystwo drugiego, milczącego człowieka.
Coquar przejeżdżał przez tak zwaną „Pomarańczową strefę”. Miasto Murów, niektóre terytoria klasyfikowało kolorami. Najgorszy był czarny, potem kolejno czerwony, pomarańczowy, żółty i zielony. Przed wjazdem na taki teren, zawsze stała tablica informacyjna z danymi na temat powierzchni strefy, koloru czyli ilości żywych trupów w tysiącach na kilometr kwadratowy i kierunku, w którym należało by jechać aby najszybciej opuścić strefę.
Strefa ta otaczała porzucone mega miasto, jedno z wielu które wyrosło po wielu, wielu latach szukania swojego miejsca w tym podłym świecie, który powstał po pandemii. Miasto to miało bardzo honorową nazwę i wiele wad konstrukcyjnych. Sparta była wznoszona bezpośrednio na zniszczonych budynkach, a jej mury ponoć były wyższe od wież Miasta Wysokiego. Nie trudno się było domyśleć, że naruszone fundamenty budynków ugięły się pod ciężarem nowych murów i budynków, a Sparta usiadła. Niby nic wielkiego, ponieważ budowle Spartan jako tako to przetrwały, ale ruiny były pełne żywych trupów które teraz bezkarnie wtargnęły do Sparty. Ze strefy żółtej, teren ten stał się pomarańczowy.
Przez jakiś czas w tym terenie pracowali Gruzowcy, lecz ilość zużywanej amunicji była nieporównywalna do ilości zdobytego surowca. Zostawiono ruiny Sparty wraz z jej mieszkańcami, bez celu snującymi się po hałdach gruzu. Mimo wszystko, udało się utworzyć dwie drogi, tak zwane przelotówki. Od momentu jej budowy, czyli jakieś ładne kilkanaście lat temu, nie były doglądane. Po tym że nikt ruin Sparty nie mógł przekroczyć, podpowiadało że drogi są nieprzejezdne. Lub populacja żywych trupów wzrosła.
- Musimy jechać przez miasto, nie mamy innego wyboru. Jeśli chcemy być na czas, nie możemy go omijać. Wysuszone koryto rzeki da się przejechać dopiero trzy godziny drogi od nas – powiedział Stary, siedząc na dachu pojazdu i obserwując przez lornetkę Spartę.
- Taa… - rzucił Jeff, czytając informacje z tablicy – Jasne! I co jeszcze? Nikt nie pokonał Sparty wzdłuż, zawsze gdzieś grzązł. Linia żółta jest zakorkowana.
- Zawsze możemy jechać metrem… Słyszałem od poszukiwacza Hollyego że tam się da przejechać. Sparta aż tak nisko sobie nie przycupła, aby je zasypać.
- Przecież to nie jest żadna zdefiniowana droga! – produkował się Jeff – A Holly to stary pierdoła!
- Dokładnie. Taki sam stary pierdoła, jak ja. I dlatego tą drogę wybierzemy. I linia żółta i linia zielona była za często używana, więc tam żywi pewnie siedzą. Czekają na takich jak my…
Jeff bąknął coś pod nosem, po czym poszedł na tyły pojazdu i wyciągnął kawałek suszonego mięsa z zapasów, zapełniając sobie nim usta. To był jego sposób na to, aby nie wybić idiotycznego pomysłu ze głowy Starego siłą.
- Crash… Łącz mnie z Miastem Murów, bezpośrednie połączenie z poszukiwaczami. Dokładnie, z Hollym.
- Yes sir… - Crash ruszył się ciężko, odpalając radio i łapiąc odpowiednią częstotliwość, odpowiednią do odległości od miasta – Tu zespół Starego, oddział specjalny Rycerzy Miasta Murów jeden. Miasto murów, czy mnie słyszysz?
Pokręcenie trochę pokrętłami i powtórzenie tego jak zaklęcie, sprawiło że po jakimś czasie odezwał się nieco szumiący głos.
- Tu centrala Miasta Murów, słyszymy was. Podajcie powód kontaktu.
- Tu oddział specjalny RMM jeden, proszę o bezpośrednie połączenie z poszukiwaczem Hollym.
- Łączę, czekajcie.
Stara centralka telefoniczna, przystosowana na radia tranzystorowe i telefony cywilne, nie była łatwa w obsłudze. Radiooperatorzy często się gubili, mylili zwoje kabli, łączyli źle lub wcale. Czasami było trzeba się naczekać. Dopiero po bitych 22 minutach, odezwał się podstarzały głos Hollyego.
- Słuuucham… - Crash oddał mikrofon Staremu.
- Tu Stary. Potrzebuję informacji na temat metra pod Spartą. Co możesz mi o nim powiedzieć?
- Pod Spartą…? Zapomnij, ledwo przejechałem tam motorem, a wy co tam macie? Czołg?
- Blisko. Coquara. Na pewno jest jakaś szansa, linia żółta i zielona jest zablokowana, a nie zdążymy ostrzec Tima o truposzach. A właśnie, jak tam wam idzie?
- Nie przejedziecie tam… Jakbyście mieli… Ale nie, to nie ma sensu! A u nas się zrobiła strefa czarna. Amunicja skończyła się wczoraj, brakuje składników do produkcji nowej. Mamy tylko żelazny zapas na atak naprawdę żywych… Nadzieje pozostaje w Timie, że ma coś co nas uratuje. Jeden z ich ostatnich przekazów mówił o tym, że „rozbili bank”. Wiesz?
- Holly! A czym ty pierdolisz?
- No, o Timie…
- Mów nam jak przejechać metrem!
- Jezu, jeżeli się wam nie uda, nasze miasto może upaść. Rozumiesz? Na stacji Fulos, zalega kilkanaście kolejek. Musielibyście wysadzić je, albo próg… A wysiadka z samochodu nie odbije się wam na zdrowiu, Louis.
- Spoko… Bez odbioru – oddał mikrofon Crashow – Rozłącz się - Crash wykonał polecenie.
Stary stanął niedaleko znaku, obserwując dziurę w ziemi, która miała nawet łagodny zjazd. W dole widać było pokryte rdzą tory metra. One same prowadziły w dół, głębiej pod ziemię. Głęboko poniżej horyzontu, który prezentował się makabrycznie. Wielkie żelbetonowe kolosy odarte ze szkła i olbrzymie hałdy gruzu.
Następnie, Stary postanowił sprawdzić stan amunicji i broni. Każdy miał sprawdzić jej ilość i jakość, sam Stary sprawdził co Miastoo murów oprócz benzyny i żarcia, zapakował im do wozu. Znalazło się tam trochę Semtexu, musiało więc to wystarczyć.
- Steve! – kiedy była wiadoma ilość amunicji, Stary rozdarł się.
- Hym? – ten oderwał się na chwilę od grzebania pod maską, czemu przyglądała się Roksi.
- Weź swojego anioła stróża – wskazał na Roksi dłonią – I sprowadź mi jakieś auto. Najlepiej terenowe. I na chodzie. Na pewno coś uruchomisz. Masz pół godziny.
- Spróbuję… - wymamrotał pod nosem.
James i pozostali, mieli się zająć zabezpieczeniem drogi powrotnej, jakby coś miało pójść nie tak. A samochód który miał sprowadzić Steve, miał pojechać przodem. Milcząca dwójka, Roksi i Steve ruszyli na przedmieścia, gdzie jeszcze nie było tyle żywych trupów. Uzbrojeni zostali w broń wytłumioną, aby nie zwabiać żywych trupów w razie tego, gdyby coś nie poszło po myśli Starego.
Nim znaleźli samochód, który Steve byłby w stanie uruchomić, Roksi i on po prostu milczeli. Nie było potrzeby wyrzucać z siebie mnóstwa niepotrzebnych słów. Starczała im ich wzajemna obecność i równie wzajemne podejrzenia, co o sobie nawzajem myślą. Nie było trzeba być wróżbitą, by wiedzieć że tą dwójkę do siebie coś ciągnie.
Znaleźli starego Oldsmobile Toronado, który stał w betonowym garażu i wyruszał na nie ruszonego zębem czasu. Samochód stał nieco smutny, pod naprawdę grubą warstwą kurzu i pyłu. Roksi przysiadła, na czerwonej skrzynce narzędziowej. O dziwo, nie była opróżniona. To bardzo się spodobało Stevemu, nie musiał bawić się tymi prowizorkami które zabrał z Coquara.
- Przekręć kluczykiem… – rzucił ni to do Roksi, ni to do nikogo lecz ona pojęła w lot kto miał być adresatem tej wiadomości.
Na ich nieszczęście, w samochodzie nie było kluczyków. Roksi bez słowa poszła ich poszukać w domu, obok garażu w którym  urzędowali. To aż prosiło się o kłopoty. Wystarczyła że delikatnie uchyliła drzwi, by z domu wyszło pięć żywych trupów, w tym dwójka dzieci. Ubrania zaczęły już na nich dawno gnić, szczególnie w obrębie krwawych ran. Ów rany nie zachowywały się tak, jak ludzie. Było zgniło zielone i opuchnięte, lecz nie gniły w przeciwieństwie do łachów. Jeden z tej piątki, był ubrany w strój żołnierza Sparty. Mundur w miejski kamuflaż, był ich cechą charakterystyczną. Byli ponoć doborowymi oddziałami, dzięki którym udało się uciec prawie połowie Spartańczykom, kiedy ta usiadła. Oni sami poświęcili się. Teraz dopiero zaznał spokoju, jednym pociskiem między oczy. Pozostała czwórka, padła tak samo szybko.
Dam był zagracony, śmierdziało w nim spirytusem, a ściany były okopcone. Możliwe, że była tu jakaś nielegalna gorzelnia, jakiś niezależnych wędrowców. Żywe trupy widać, wypłoszyły ich, a oni podpalili aparaturę kiedy uciekali. Pewnie weszli do miasta, nie widząc znaku o pomarańczowej strefie. Kluczyki leżały na podłodze. Breloczek w kształcie słonika z podniesioną trąbą, był prawdziwym rarytasem u kolekcjonerów breloczków w Mieście Murów.
Auto długo jeszcze nie mogło odpalić, lecz w przeciągu 25 minut stało się sprawne, a Steve zaparkował swoim nabytkiem w pobliżu wjazdu do metra.
- Jak w coś wierzycie, pomódlcie się. Przyda się nam wszelka pomoc… – zaśmiał się Stary – Ochotnicy na pojechanie samochodem jako pierwsi?