- Niemożliwy – zaczął James – Dlaczego… Dlaczego oni tak
na Ciebie mówią? Niemożliwy…?
- Nie słyszałeś jak śpiewam – mężczyzna uśmiechnął się
zabawnie do rudego.
- Aaa… - odpowiedział, po czym też się uśmiechnął.
Byli w połowie drogi. Nie szli ścieżką, zbyt duża
możliwość spotkanie rabusiów i piratów. O wiele bezpieczniej było poza
szlakiem, gdzie można było można jedynie wpaść na myśliwych, jakieś zwierzę czy
ewentualnie pojedynczego żywego trupa. Właściwie to liczyli nawet na to. Z
dwojga złego, lepiej w tą stronę.
Po lesie, niósł się tylko odgłos szeleszczących pod
butami Rycerzy liści. Co chwilę ustawali w wędrówce, nasłuchując czy aby na
pewno nikt, czy też coś nie porusza się w ich okolicy. Najbezpieczniej było,
jak wiadomo w pojeździe. Mało kto był na tyle dobry, aby podróżować po
kontynencie ot tak sobie, po prostu.
Przed sobą widzieli coś w rodzaju jakiś ruin,
niewielkiego jakby kościółka czy też kapliczki.
- Chodź to sprawdzimy – zaproponował Niemożliwy.
- Mówisz…? Nie powinniśmy jak najszybciej oddać im tej
pompy?
- I tak jak wrócimy, to będzie wieczór. Za nim Crash lub
Steve ją zmienią, będzie noc. Czy wrócimy teraz, czy piętnaście minut później,
i tak ruszymy dopiero jutro. A tak pośpimy sobie dłużej. Zresztą jak często
masz okazję pochodzić po lesie?
- Strzał w dziesiątkę – odpowiedział tylko James,
całkowicie przekonany.
Kiedy podeszli bliżej, zauważyli że jedno drzewo wręcz
wyrosło na środku budynku. Dach przedpotopowego kościoła, znajdował się w
koronach pokaźnego bala. Witraże, już dawno zostały wytłuczone, ale były
na tyle wysoko, że nie można było przez nie zajrzeć do wnętrza. Budynkowi
tajemniczości dodawał fakt, że obiekt był porośnięty roślinami i tylko jedno
olbrzymie skrzydło drzwi, zdradzało że on się tam w ogóle znajduje. Rycerze
zmierzali do niech powoli. Nie śpieszyli się, w końcu coś tam mogło mieszkać…
I nie pomylili się. Ślady bytności mieszkańców tego
zapomnianego przytułku, było widać już od drzwi. Ślad z zakrzepniętej krwi,
ciągnący się w kierunku drogi, nie wróżył nic dobrego. James od razu chciał
zawrócić, ale Niemożliwy jak na niego przystało, ciągnął dalej w głąb budynku.
Mimo niskiego stanu amunicji, przy czym mieli oddać w zamian za pompę jeden z
karabinów.
Na pniu drzewa, znajdowały się łańcuchy i haki
rzeźnickie, na których wisiały ludzkie torsy. Kończyny leżały obok, na
drewnianych ławach kościelnych, już mocno nadgryzionych przez czas. W wyższych
partiach drzewa, znajdowało się coś na kształt domków na drzewie, zbudowanych z
krzywych, robionych domowymi sposobami desek i prętów, pewnie wyłamanych z
żelbetonu z którego zbudowano kapliczkę. Niemożliwy już wiedział kto tu
mieszka.
- Obskury… - wypowiedział to z niedowierzaniem
- Co? Tutaj? Przecież wszystkich wypleniono. Nie
zaatakowały Coquara.
- Bo jest za duży… – wybuchł, szybko wychodząc z
kapliczki – Oni pewnie też zaczęli myśleć po tych czystkach. Porwą jakiegoś
piechociarza, farmera ze Śmietniska, zaatakują pojedynczy patrol. I żyją tu
sobie jak pączki w cholernym maśle.
Kiedy użyto na ziemi broni chemicznej, biologicznej i
atomowej, kilka pokoleń później zaczęły się rodzić osobniki inne od wszystkich.
Zmutowane. Mutanty zwane obskurami, charakteryzowały się od narodzin spaloną
skórą i wydłużonymi palcami dłoni, zakończonymi ostrym pazurem. Mówiło się, że
to natura ich tak przystosowała do nowego świata. Do świata żywych trupów. Ale
ludzie to był od zawsze zaborczy gatunek. Skóra obskurów z racji że była jedną
wielką blizną, nie posiadała nerwów. Przez nią byli o wiele bardziej odporni na
ból, a ich ciało nie potrzebowało tyle pożywienia co ludzie nie zmutowani.
Kiedy zauważono że obskury radzą sobie lepiej od ludzi, najpierw wyrzucono ich
z osad, enklaw, super miast. Ale i tam sobie radzili, a jako że nie byli pod
jurysdykcją władzy, zaczęli polować na ludzi. Jak to mówili Ci, którzy wpadali
w łapały Rycerzy i Poszukiwaczy na wyprawach, „mięso to mięso”. Wtedy też,
kiedy nie było tylu wojen pomiędzy super miastami, a żyły one nawet w jako
takiej zgodzie, zaczęto wyrzynać obskurów. I poszło to dość sprawnie, ale
części udało się ukryć, schować. Przeczekać burzę w licznych kryjówkach.
- Kurwa… - wyszeptał James, który nadstawił lepiej uszy –
Idą tu
- Za kościół. Leć za kościół – pobiegli.
Nie mieli za bardzo gdzie się schować, byli widoczni tu
jak na dłoni. Chude drzewa, nie dawały kryjówki przed bystrymi, zmutowanymi
oczami. Było ich czterech. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Szli gęsiego.
Prowadził bardzo stary i podniszczony obskur, przypominający wysuszoną śliwkę.
W ręce ściskał pordzewiały M60, a twarz skrywał pod kapturem niebieskiej bluzy.
Był opleciony taśmami amunicyjnymi. Za nim szły obie kobiety, te trzymały
jedynie po pistolecie maszynowym UZI. Były nowe, więc pewnie zrabowane komuś
kto znał się na ich konserwacji. Pochód zamykał, niosący na barkach kobietę,
obskur w średnim wieku, z przewieszonym na plecach sztucerem i pasem, wręcz
oblepionym łódkami do ów broni.
- Jest ich tylko czterech, ta ich broń poszła by na pompę
– wyszeptał Niemożliwy – Zastrzelmy ich.
James był spocony, jakby siedział pod grubą pierzyną.
Denerwował się jak diabli. Widok obskurów, walka z nimi. Przerażali go. Mógł
walczyć z bandytami, piratami, żołnierzami innych miast, ale widok obskurnych
ciał obskurów, przerażał go do żywego.
- James. Do cholery, skup się. Jesteś Rycerzem czy
panienką roznoszącą drinki? – ponaglił towarzysz, widzący zdenerwowanie rudego
młodzieńca.
- Zróbmy to – wyrzucił z siebie, wstając na miękkich
nogach.
Na szczęście, to Niemożliwy wykonał pierwszy krok.
Wyskoczył zza budynku, dopadając idących gęsiego obskurów przy drzwiach. Byli
cholernie zaskoczeni widokiem Rycerzy z Miasta Murów. Kobiety padły dość
szybko, skosił je grad pocisków z AR-15 Niemożliwego. AKM Jamesa również
zaterkotał, trafiając w tego który niósł kobietę i poleciał wraz z nią na
plecy.
Całej akcji towarzyszyły gardłowe okrzyki i przekleństwa
obskurów, ponieważ nie tylko skórę mieli popaloną od promieniowania. Również
narządy wewnętrzne, lecz za to zahartowane na wszelkie promieniowanie. Toteż
ich słowa i krzyki były niczym hymny potępionych przez Rakira. Ogłupiały
atakujących, ogłupiły Niemożliwego. Dał wskoczyć do budynku najstarszemu z
atakowanych, który wystawił zza jednej połowy drzwi M60 i nacisnął spust. James
sam dobrze nie wiedział co się dzieje, jakimś rykoszetem który uderzył w
kamizelkę wpadł w gęste liście. Dopiero wtedy obskur wystawił pysk zza wrót do
kapliczki, myśląc że niebezpieczeństwo zostało uśpione. Nie zostało. Pysk
obskura rozsmarowały pociski z AKM’u Jamesa.
Ten tylko dźwignął się ciężko na równe nogi, spoglądając
na to czego dokonali. Czterech obskurów leżało trupem, zapewne trakt stanie się
bezpieczniejszy, ale jakim kosztem. Niemożliwy, spoglądał tempo w niebo nad
nim, cicho się modląc do swojego bóstwa. Nie był wyznawcą Rakira, wolał
tradycyjne wierzenia. Ściskał w zakrwawionej dłoni mały krzyżyk z białego
złota. Nim James zdążył przy nim przyklęknąć, ten już był martwy. Chłopakowi
łzy napłynęły do oczu, ale był już obeznany z widokiem śmierci. Że zabiera
losowo wybrane osoby. Go dziś uratowała kamizelka, jutro może oberwać w głowę.
Lub z przyłożenia. Nikt nie znał ani dnia, ani godziny. Postanowił ukryć go w
kapliczce, a kiedy będzie wracał z pompą, zabrać jego ciało i spalić wraz z
chłopakami. Należał mu się tradycyjny, Rycerski pogrzeb.
Mimo wszystko śmierć Niemożliwego nie poszła kompletnie
na marne. Kiedy pozbierał bronie obskurów i siłował się z pasem sztucera, tego
który szedł ostatni z kobietą na plecach, okazało się że ów panna żyje. Co
prawda była ranna w ramię, mocno poobijana i posiniaczona, ale oddychała. James
szybko wyjął swój mały zestaw medyczny, zasypując krwawiącą ranę specjalnym
proszkiem. Reszta jej ciała wyglądała w porządku, więc postanowił dłużej nie
wykorzystywać naturalnego znieczulenia, jakim był jej sen. Podłożył jej pod nos
sole trzeźwiące, które z automatu podniosły ją na nogi.
W oczach dziewczyny malowało się przerażenie, strach, ale
też i zdezorientowanie. Nie mogła pojąc co się wydarzyło. Patrzyła apatycznie
na swojego wybawiciela i na cztery, okropnie przedstawiające się ciała.
- Kim jesteś? – zapytał James.
- Ja… Ja jestem Roksi. Mówią mi tak… Nie mam imienia…