niedziela, 21 kwietnia 2013

Wpis #009


- Niemożliwy – zaczął James – Dlaczego… Dlaczego oni tak na Ciebie mówią? Niemożliwy…?
- Nie słyszałeś jak śpiewam – mężczyzna uśmiechnął się zabawnie do rudego.
- Aaa… - odpowiedział, po czym też się uśmiechnął.
Byli w połowie drogi. Nie szli ścieżką, zbyt duża możliwość spotkanie rabusiów i piratów. O wiele bezpieczniej było poza szlakiem, gdzie można było można jedynie wpaść na myśliwych, jakieś zwierzę czy ewentualnie pojedynczego żywego trupa. Właściwie to liczyli nawet na to. Z dwojga złego, lepiej w tą stronę.
Po lesie, niósł się tylko odgłos szeleszczących pod butami Rycerzy liści. Co chwilę ustawali w wędrówce, nasłuchując czy aby na pewno nikt, czy też coś nie porusza się w ich okolicy. Najbezpieczniej było, jak wiadomo w pojeździe. Mało kto był na tyle dobry, aby podróżować po kontynencie ot tak sobie, po prostu.
Przed sobą widzieli coś w rodzaju jakiś ruin, niewielkiego jakby kościółka czy też kapliczki.
- Chodź to sprawdzimy – zaproponował Niemożliwy.
- Mówisz…? Nie powinniśmy jak najszybciej oddać im tej pompy?
- I tak jak wrócimy, to będzie wieczór. Za nim Crash lub Steve ją zmienią, będzie noc. Czy wrócimy teraz, czy piętnaście minut później, i tak ruszymy dopiero jutro. A tak pośpimy sobie dłużej. Zresztą jak często masz okazję pochodzić po lesie?
- Strzał w dziesiątkę – odpowiedział tylko James, całkowicie przekonany.
Kiedy podeszli bliżej, zauważyli że jedno drzewo wręcz wyrosło na środku budynku. Dach przedpotopowego kościoła, znajdował się w koronach pokaźnego bala.  Witraże, już dawno zostały wytłuczone, ale były na tyle wysoko, że nie można było przez nie zajrzeć do wnętrza. Budynkowi tajemniczości dodawał fakt, że obiekt był porośnięty roślinami i tylko jedno olbrzymie skrzydło drzwi, zdradzało że on się tam w ogóle znajduje. Rycerze zmierzali do niech powoli. Nie śpieszyli się, w końcu coś tam mogło mieszkać…
I nie pomylili się. Ślady bytności mieszkańców tego zapomnianego przytułku, było widać już od drzwi. Ślad z zakrzepniętej krwi, ciągnący się w kierunku drogi, nie wróżył nic dobrego. James od razu chciał zawrócić, ale Niemożliwy jak na niego przystało, ciągnął dalej w głąb budynku. Mimo niskiego stanu amunicji, przy czym mieli oddać w zamian za pompę jeden z karabinów.
Na pniu drzewa, znajdowały się łańcuchy i haki rzeźnickie, na których wisiały ludzkie torsy. Kończyny leżały obok, na drewnianych ławach kościelnych, już mocno nadgryzionych przez czas. W wyższych partiach drzewa, znajdowało się coś na kształt domków na drzewie, zbudowanych z krzywych, robionych domowymi sposobami desek i prętów, pewnie wyłamanych z żelbetonu z którego zbudowano kapliczkę. Niemożliwy już wiedział kto tu mieszka.
- Obskury… - wypowiedział to z niedowierzaniem
- Co? Tutaj? Przecież wszystkich wypleniono. Nie zaatakowały Coquara.
- Bo jest za duży… – wybuchł, szybko wychodząc z kapliczki – Oni pewnie też zaczęli myśleć po tych czystkach. Porwą jakiegoś piechociarza, farmera ze Śmietniska, zaatakują pojedynczy patrol. I żyją tu sobie jak pączki w cholernym maśle.
Kiedy użyto na ziemi broni chemicznej, biologicznej i atomowej, kilka pokoleń później zaczęły się rodzić osobniki inne od wszystkich. Zmutowane. Mutanty zwane obskurami, charakteryzowały się od narodzin spaloną skórą i wydłużonymi palcami dłoni, zakończonymi ostrym pazurem. Mówiło się, że to natura ich tak przystosowała do nowego świata. Do świata żywych trupów. Ale ludzie to był od zawsze zaborczy gatunek. Skóra obskurów z racji że była jedną wielką blizną, nie posiadała nerwów. Przez nią byli o wiele bardziej odporni na ból, a ich ciało nie potrzebowało tyle pożywienia co ludzie nie zmutowani. Kiedy zauważono że obskury radzą sobie lepiej od ludzi, najpierw wyrzucono ich z osad, enklaw, super miast. Ale i tam sobie radzili, a jako że nie byli pod jurysdykcją władzy, zaczęli polować na ludzi. Jak to mówili Ci, którzy wpadali w łapały Rycerzy i Poszukiwaczy na wyprawach, „mięso to mięso”. Wtedy też, kiedy nie było tylu wojen pomiędzy super miastami, a żyły one nawet w jako takiej zgodzie, zaczęto wyrzynać obskurów. I poszło to dość sprawnie, ale części udało się ukryć, schować. Przeczekać burzę w licznych kryjówkach.
- Kurwa… - wyszeptał James, który nadstawił lepiej uszy – Idą tu
- Za kościół. Leć za kościół – pobiegli.
Nie mieli za bardzo gdzie się schować, byli widoczni tu jak na dłoni. Chude drzewa, nie dawały kryjówki przed bystrymi, zmutowanymi oczami. Było ich czterech. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Szli gęsiego. Prowadził bardzo stary i podniszczony obskur, przypominający wysuszoną śliwkę. W ręce ściskał pordzewiały M60, a twarz skrywał pod kapturem niebieskiej bluzy. Był opleciony taśmami amunicyjnymi. Za nim szły obie kobiety, te trzymały jedynie po pistolecie maszynowym UZI. Były nowe, więc pewnie zrabowane komuś kto znał się na ich konserwacji. Pochód zamykał, niosący na barkach kobietę, obskur w średnim wieku, z przewieszonym na plecach sztucerem i pasem, wręcz oblepionym łódkami do ów broni.
- Jest ich tylko czterech, ta ich broń poszła by na pompę – wyszeptał Niemożliwy – Zastrzelmy ich.
James był spocony, jakby siedział pod grubą pierzyną. Denerwował się jak diabli. Widok obskurów, walka z nimi. Przerażali go. Mógł walczyć z bandytami, piratami, żołnierzami innych miast, ale widok obskurnych ciał obskurów, przerażał go do żywego.
- James. Do cholery, skup się. Jesteś Rycerzem czy panienką roznoszącą drinki? – ponaglił towarzysz, widzący zdenerwowanie rudego młodzieńca.
- Zróbmy to – wyrzucił z siebie, wstając na miękkich nogach.
Na szczęście, to Niemożliwy wykonał pierwszy krok. Wyskoczył zza budynku, dopadając idących gęsiego obskurów przy drzwiach. Byli cholernie zaskoczeni widokiem Rycerzy z Miasta Murów. Kobiety padły dość szybko, skosił je grad pocisków z AR-15 Niemożliwego. AKM Jamesa również zaterkotał, trafiając w tego który niósł kobietę i poleciał wraz z nią na plecy.
Całej akcji towarzyszyły gardłowe okrzyki i przekleństwa obskurów, ponieważ nie tylko skórę mieli popaloną od promieniowania. Również narządy wewnętrzne, lecz za to zahartowane na wszelkie promieniowanie. Toteż ich słowa i krzyki były niczym hymny potępionych przez Rakira. Ogłupiały atakujących, ogłupiły Niemożliwego. Dał wskoczyć do budynku najstarszemu z atakowanych, który wystawił zza jednej połowy drzwi M60 i nacisnął spust. James sam dobrze nie wiedział co się dzieje, jakimś rykoszetem który uderzył w kamizelkę wpadł w gęste liście. Dopiero wtedy obskur wystawił pysk zza wrót do kapliczki, myśląc że niebezpieczeństwo zostało uśpione. Nie zostało. Pysk obskura rozsmarowały pociski z AKM’u Jamesa.
Ten tylko dźwignął się ciężko na równe nogi, spoglądając na to czego dokonali. Czterech obskurów leżało trupem, zapewne trakt stanie się bezpieczniejszy, ale jakim kosztem. Niemożliwy, spoglądał tempo w niebo nad nim, cicho się modląc do swojego bóstwa. Nie był wyznawcą Rakira, wolał tradycyjne wierzenia. Ściskał w zakrwawionej dłoni mały krzyżyk z białego złota. Nim James zdążył przy nim przyklęknąć, ten już był martwy. Chłopakowi łzy napłynęły do oczu, ale był już obeznany z widokiem śmierci. Że zabiera losowo wybrane osoby. Go dziś uratowała kamizelka, jutro może oberwać w głowę. Lub z przyłożenia. Nikt nie znał ani dnia, ani godziny. Postanowił ukryć go w kapliczce, a kiedy będzie wracał z pompą, zabrać jego ciało i spalić wraz z chłopakami. Należał mu się tradycyjny, Rycerski pogrzeb.
Mimo wszystko śmierć Niemożliwego nie poszła kompletnie na marne. Kiedy pozbierał bronie obskurów i siłował się z pasem sztucera, tego który szedł ostatni z kobietą na plecach, okazało się że ów panna żyje. Co prawda była ranna w ramię, mocno poobijana i posiniaczona, ale oddychała. James szybko wyjął swój mały zestaw medyczny, zasypując krwawiącą ranę specjalnym proszkiem. Reszta jej ciała wyglądała w porządku, więc postanowił dłużej nie wykorzystywać naturalnego znieczulenia, jakim był jej sen. Podłożył jej pod nos sole trzeźwiące, które z automatu podniosły ją na nogi.
W oczach dziewczyny malowało się przerażenie, strach, ale też i zdezorientowanie. Nie mogła pojąc co się wydarzyło. Patrzyła apatycznie na swojego wybawiciela i na cztery, okropnie przedstawiające się ciała.
- Kim jesteś? – zapytał James.
- Ja… Ja jestem Roksi. Mówią mi tak… Nie mam imienia…

1 komentarz:

a może by tak komentarz?