Kolumna składająca się z trzech pojazdów, wjechała na
rampę prowadzącą do windy. Pilnowało jej trzech mężczyzn, z karabinami
maszynowymi Galil. Ci sami na widok pojazdów Rycerzy, unieśli też specjalnym
kluczem bramę, która wcześniej blokowała drogę i nie zezwalała się przedostać w
mury miasta, jakimś zdesperowanym mieszkańcom.
Kiedy pojazdy wjechały na platformę windy, Jeff wyskoczył
z Jeepa i pociągnął dźwignię wystającą ze ściany. Po chwili, łańcuchy
trzymające cała platformę, napięły się, zgrzytnęły i pociągły ją do góry wraz z
wozami, w kierunku parku maszynowego. Winda służyła tylko pojazdom wracającym z
akcji. Inne transportery i samochody, gotowe do misji, zatankowane, z
uzupełnioną amunicją czekały na swoją kolej w garażach Rycerzy, mieszczących
się przy każdej, z czterech bram. Zapobiegało to traceniu czasu, na powolne wyprowadzanie
pojazdów windą. Kierowcy musieli napisać szczegółowy raport o przebytej
odległości, zużytej amunicji i pozostałych sprawach, tego typu. Do takich celów
służył ten właśnie Park Maszynowy.
Kiedy winda znalazła się równo, z widoczną z daleka, z goła
wyglądającym jak dziura w murze, wejściem, pojazdy zniknęły w niej, po to
tylko, żeby po chwili zatrzymać się po środku przestronnego pomieszczenia.
Mężczyźni poczęli opuszczać pojazdy i rozchodzić się w swoje kierunki.
- Młody, będziesz dzisiaj u „Majora”? – zapytał się
Jeff.
- Nie wiem, nie wiem. Jenny chciała, abym poszedł do
Górnego Dystryktu i kupił trochę konserw oraz innych śmieci, na jej urodziny. I
ta atmosfera tego całego „Majora”, za bardzo mi nie odpowiada.
- Co ty pieprzysz, stary! Ona sama może iść. Zna
dokładnie drogę, pójdzie korytarzem pod miastem i nic się jej nie stanie. I
będzie lepiej widziała, co kupić – Jeff próbował swoich sił, aby namówić
kolegę na odwiedziny „Majora”.
Bar „U Majora”, potocznie zwany „Majorem”, znajdował się
w murach i na murach, od strony otaczającej miasto pustkowi. U góry przeważnie
bawili się Strażnicy Murowi, pierwsi w przypadku ataku miasta, pod nimi zaś
piwem, piosenką i zakąskami, delektowali się Rycerze, którzy powrócili z
zadania i potrzebowali chwili, aby odsapnąć.
- Dobra, spróbuję. Steve, ty idziesz? – zapytał się
ściągającego z twarzy gogle i chustę milczącego przeważnie kierowcę.
Ten, ze znanych sobie tylko powodów, zamiast odpowiedzieć
pełnym zdaniem, iż tak, będzie, pokiwał tylko twierdząco głową. Na pytanie
Jamesa, czy nie będzie miał nic przeciwko, jak po niego wejdzie, pokiwał głową,
iż nic, żadnych obiekcji miał nie będzie.
Do gawędzącej trójki mężczyzn, zbliżył się staruszek,
znany dobrze jako Adam, lecz kiedy kule świszczały nad głową, lub żywi gryźli
jakiegoś rekruta, wrzeszczało się tylko Stary, a on dobrze wiedział o kogo
chodzi. Mężczyźni stanęli wyprostowani, na baczność, swoje lewe ręce kładąc na
swoich prawych ramionach, prawą rękę zaś trzymali sztywno wzdłuż tułowia.
- Panowie, dajcie se spokój, z tym durnym okazywaniem
honorów – wypowiedział starzec – Idziecie dziś do tej mordowni na
murach, a nie chcę, abyście wracali na czworakach, bo chcę was widzieć tutaj
jutro przed południem. Weźmiecie jeszcze Crasha, dwie ciężarówki i pojedziecie,
pozbierać namioty i łóżka polowe. Rano pojadą dwa Bradleye, aby zabezpieczyć
drogę i samo miasteczko namiotowe. Rozumiemy?
- Tak, rozumiemy Starszy. Postaramy się wrócić w pozycji
wyprostowanej – jak zawsze, udzielił się Jeff.
- Cieszy mnie to – rzucił staruszek na odchodne,
obracając się plecami do żołnierzy i kierując do spokojnie palącego papierosa
żółtodzioba, który najwidoczniej nie widział wielkiego znaku z przekreślonym
papierosem i wielkiego czarnego napisu na żółtym tle, „ZAKAZ PALENIA,
GROZI WYBUCHEM!”.
Po chwili rozległ się wrzask starca, a rekrut o mało nie
przewrócił się ze strachu, szybko gasząc papierosa i praktycznie na kolanach,
przepraszając za swoje zachowanie Starszego.
Trójka mężczyzn nie widziało jednak tego zajścia,
ponieważ kierowali się do szatni. Rzędy szafek w różnych odcieniach rdzy, w
miarę dobrze utrzymanymi zamkami oraz znajdujące się troszkę dalej prysznice z
gorącą wodą, sprawiały że w tym miejscu zawsze unosiła się delikatna wilgoć w
powietrzu, choć nikomu to nie przeszkadzało. James szybko odnalazł swoją
szafkę. Numer 644. Ściągając ze siebie praktycznie całe swoje umundurowanie,
powiesił je na wieszakach, po czym wziął szybki prysznic. Po nim, już w
ciuchach cywilnych, zaczął się kierować w stronę swojego mieszkania. Korytarz w
murach, usiany co kilka metrów drzwiami, prezentował się dość nie równo. Choć
powinien być z zasady prosty, to nie można było zobaczyć jego końca, bo a to
korytarz lekko piął się w górę, to w dół, to odbijał w lewo, a to w prawo.
Szerokości trzech stojących w ramię, w ramię trzech dorosłych mężczyzn i
wysokości dwóch metrów korytarz, otaczał miasto, wraz ze swoimi bliźniakami pod
nim i nad nim. U sufitu, przykręcone były lampy jarzeniowe, a w rogach ciągnęły
się kable. Z mieszkań, dało się słyszeć rozmowy ludzi, radiostacje i raz na
jakiś czas, ujadającego psa lub śpiewającego kanarka.
W końcu doszedł do swoich drzwi. Tabliczka na nich,
głosiła „J & J Rancherowie”. Było zza nimi słychać, czysto śpiewającą
kobietę. Jej, głos niczym przepuszczony przez filtr, czysto pobrzmiewał po
mieszkaniu. James wszedł po cichu, zakradając się niczym kot. Mieszkanie, jedno
z wielu, było niewielkie. Korytarz z łazienką po prawej zwieńczony trzema,
połączonymi przestrzeniami, gdzie mieścił się salon, sypialnia i kuchnia.
Pani domu, Jenny, stała akurat przy zaśniedziałym
zlewozmywaku, pucując jakiś talerz w mętnej wodzie. Nie wiedziała nawet, że jej
mąż jest w mieszkaniu. James podszedł do niej i położył jej szybko rękę
na ramieniu, równocześnie wykrzykując jej imię. Kobieta jak oparzona, obróciła
się wymachując odruchowo talerzem i wrzasnęła histerycznie. James tylko cudem
uniknął ciosu, odskakując praktycznie na korytarz. Kiedy kobieta spostrzegła,
kogo o mało nie zabiła, najpierw się zmartwiła, ale po chwili wybuchła damskim
gniewem, najgorszym rodzajem złości.
- Ty idioto! Chciałeś żebym Cię zabiła?
- Spokojnie Jenny, spokojnie. Chciałem tylko…
- No co chciałeś! Chciałeś mnie wystraszyć? No to Ci się
kurwa udało!
Kłótnie świeżego małżeństwa trwała jeszcze chwilę, aż w końcu
doszli do konsensusu. Drzwi powinny być zamknięte, on powinien mieć klucze, bo
były tylko dlatego zostawione otwarte. Ale, niestety, a raczej stety dla
Jamesa, Jenny nie chciała już z nim iść do górnych dystryktów i miała go dość
aż do wieczora.
Chłopak tylko starał się wydawać na przygnębionego tym
faktem i zezłoszczonego. W rzeczywistości, z obrotu spraw, nie posiadał się z
radości. Na koniec po aktorzył jeszcze chwilę, aż w końcu udał iż to wszystko
go denerwuje bardziej niż ją, odmeldował że idzie do „Majora” i wyszedł, tym
razem zabierając jedną parę kluczy.
James… Był synem jednego z Radnych Miasta Murów. I to
zasłużonego, bo jako jedyny, jego ojciec opiekował się podmurzem, gdzie żyli
najubożsi i najbiedniejsi, przeważnie przyjezdni, którzy nie mogli stać się
obywatelami miasta, ale mogli przebywać na jego terenie. Nie mogli również
wynajmować mieszkań, ale mogli pracować i kupować żywność. Samo miasto, już od
2099 było bardzo przeludnione, a teraz, w 2110, było u kresu. Mieszkań
przestało starczać nawet dla mieszkańców, nie starczało żywności, nie starczało
wody, nie starczało niczego tak, jak starczał jeszcze 11 lat temu. Oddziały
Szperaczy wraz z Rycerzami, zapuszczali się coraz dalej, i dalej w poszukiwaniu
magazynów z żywnością, ale również i maszyn jego produkcję umożliwiającą. Od
pięciu lat jest budowany nowy dystrykt, nazwany Przybłędzim, który miał
pomieścić kolejnych kilkadziesiąt mieszkańców, ale brakuje surowców na jego
wznoszenie, nawet jeśli ograniczono budowę grubości muru do szerokości dwóch
mieszkań i jednego korytarza, nie tak jak w przypadku murów starszych, gdzie w
nich mieściło się 16 mieszkań i 8 korytarzy, okalających miasto. Niestety,
budowa stała w miejscu już od kilkuset miesięcy.
Młody wbrew woli ojcu, zapisał się do Zakonu Rycerzy
Miasta Murów po to by tą masę ludzi chronić. Miał zupełnie inną wizję poprawy
ludzkiego życia, niż ojciec. On po prostu chciał dla nich szukać lepszych
rzeczy, jedzenia, urządzeń z narażeniem życia, ojciec jego zaś stawiał na
politykę. Gdyby stary Henry Rancher jeszcze żył, z pewnością Przybłędzi
dystrykt został by ukończony, a nastroje mieszczan stanowczo by się poprawiły,
za sprawą jego żywych i otwartych przemówień do pospólstwa. Niestety, już dawno
spłonął w piecu krematoryjnym. Jak powiedzieli znachorzy i lekarze, zmarł po
przez wylew krwi do mózgu. Trumna na pogrzebie, była zamknięta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
a może by tak komentarz?