niedziela, 21 kwietnia 2013

Wpis #007


Lekki pojazd bojowy Coquar , kierowany przez Steviego, wyjechał tunelem daleko za pierścieniem złożonym, z oblegających miasto pokrak. Gdzieś daleko, budziło się słońce, jakby przygnębione widokiem, które zastało. W kabinie, po prawicy Steve’a, siedział Crash rozmyślając nad czymś w milczeniu, uderzając tylko rytmicznie palcami o drzwi wozu.
Z tyłu pojazdu, siedział Staruszek wraz z Jamesem, Jeffem, Em-doc’iem i Niemożliwym. Za bardzo nie mieli co robić na wąskim tyle pojazdu, gdzie sporą część miejsca zajmował zapas amunicji i ropy. Nawet za bardzo nie mieli miejsca, aby rozłożyć karty i uraczyć się partyjką pokera. Tylko tęgi Jeff poszedł po rozum do głowy i odsypiał wczesną porę. Miał odchyloną do tyłu głowę i otwarte usta. Chrapał na tyle głośno, że uniemożliwiał zaśnięcia pozostałym pasażerom. A nawet szturchany lufą broni, czy trącany łokciem przez staruszka. Chłopisko nic sobie z tego nie robiło.
Jadący w kierunku miasta, miejsca pracy gruzowców pojazd, oddalał się od miasta. Wypalona ziemia, rosnące gdzieniegdzie drzewa ustępowały prerii porośniętej wysoką, nieprzykaszaną zbyt często trawą. Pojazd warkotał, z pewnością przyciągając w ich pobliże żywe trupy, ale byli za szybcy by ich dogoniły. Mogli się jedynie obawiać bandytów, żołnierzy z Miasta Wysokiego czy jakiś renegatów. Lub wyjątkowo wielkiej chmary truposzy, która była by wstanie zatrzymać pojazd. To ostatnie wydawało się najmniej prawdopodobne.
Ile było można jechać w kompletnej ciszy? Gdyby byli w pełnej drużynie, zapewne gadatliwy, ciapowaty Jiller, już by kłapał dziobem. A przy tym, każdego wkurwiał. A jakby przyszło co do czego, posyłał cenne naboje w powietrze. Ten chłopak był dziwny i naprawdę nikt go nie lubił, ale znosił. A jak kiedyś Jeff mu przypierzył w kark, nawet byli tacy, co się za nim wstawili. Honor Rycerza, nie pozwalał im patrzeć obojętnie na cudzą krzywdę.
- Pierwszy raz opuszczam miasto w tak małym gronie – pierwszy ciszę przerwał Em-doc.
Potem już poszło jak z górki. Każdy chciał się pochwalić doświadczeniami.
- Nie było Cię na świecie, kiedy ja byłem zwyczajnym szeregowcem – obszczerzył się staruszek, ukazując średnio zadbane uzębienie – Podróżowaliśmy przez cały kraj, badając nagromadzenie ludzi i truposzy w danych rejonach. Do dzisiaj nie wiem, co za idiota wpadał na tak niedorzeczne akcje.
- Ehh… - Niemożliwy westchnął – Kiedy byłem jeszcze u tego idioty Sparkyego, kazano nam kopać fosę. Pomysł upadł tak szybko, jak nam go dano.
W cała rozmowę wkomponowało się chrapanie Jeffa i milczenie z szoferki.
- Powiedz im Stary jakie nam dali zadanie na lotnisku – zaśmiał się cicho James, na samo wspomnienie tego idiotycznego pomysłu, który przyszedł z samego Górnego Dystryktu.
- Fakt – staruszek zaniósł się cichym chichotem – To było tak głupie! – zaakcentował ostatnie słowo – Wyobraźcie sobie, że pojechaliśmy na lotnisko Bagińskiego. Kazano nam uruchomić jakiś samolot, helikopter, cokolwiek. Zabronili wracać bez sprawnego samolotu. Ś.P. Toby o mało tam nie zginął.
Posmutniał, na wspomnienie chłopaka z rezerw, który twierdził, że potrafi pilotować helikopter. Nie umiał. Zginął miesiąc później w oczyszczaniu biurowca w pobliżu Miasta Murów, który został rozebrany i zasilił mury.
I nagle napadła go przedziwna ochota, na niewracanie do miasta. Nie czekało go tam nic. Był sam, nawet praca miała zostać mu odebrana. Gdyby tak zdezerterować? Uciec od problemów, bałaganu jaki panował w Mieście Murów. Ot, tak. Odciąć się do wszystkiego grubą kreską i spróbować godnie przeżyć te kilka lat które mu zostały?
Ale po chwili spojrzał na Jamesa, na resztę oddziału. James miał żonę, tak jak i Crash. Em-doc narzeczoną, reszta też pewnie sporo szczęśliwego życie przed sobą. Nie mógł im tego zrobić. Nie po tylu latach, które pod nimi przesłużyli. Szybko postanowił, że cokolwiek się stanie, po wypełnieniu zadania i ostrzeżeniu gruzowców, miał zamiar uciec uprzednio oddając dowództwo w ręce jednego z nich. Uciec i umrzeć gdzieś w spokoju ze starości. Piękny plan, ambitny. Miał nadzieję, że uda mu się go wykonać.
Transporter długo jechał jeszcze, a czas mijał im na rozmowie. W końcu do rozmowy przyłączył się Crash z szoferki i tylko śpiący Jeff oraz nie kwapiący się do rozmowy Steve, milczeli jak zaklęci.
Podróżowanie nocą mieli zakazane, było zbyt niebezpiecznie i było większe prawdopodobieństwo uszkodzenia pojazdu. Dlatego też rozbili obóz na zniszczonej autostradzie, z której zdarto już asfalt dawno temu, tak samo wzięto na przetworzenie wraki pojazdów, znaki, barierki… Wszystko co byli w stanie zabrać, wrzucić na ciężarówki i zawieść do Miasta Murów. A rozbierano wszystko. Dosłownie. A miasto rosło, i rosło. Pęczniało, jak ul pełen pracowitych mrówek. Dobudowywano dystrykty, fabryki, domy. Na gruzach upadłej już raz cywilizacji, powstała nowa, będą miszmaszem historii poprzedniej.
Teraz pozostałość po autostradzie, była tylko dość szerokim, gładkim wgłębieniem porośniętym bujną trawą.
Śpiwory rozłożyli na dachu, noce byłe chłodne, ale musieli wytrzymać. Spanie na ziemi, w świecie opanowanym przez żywe trupy, było nadzwyczaj niebezpieczne. Tylko Jeff uparł się na ognisko, że bardzo zmarzł. Jak mógł zmarznąć we wnętrz pojazdu, kiedy spał okryty derką. Ale każdy miał swojego demona. Rano, żar w ogniu bardzo się przydał, aby zagotować wodę na kawę i podsmażyć puszki z żarciem zabranym z miasta.
Steve z Crashem przeglądali mapy w tym czasie, kiedy reszta jadła suchary z dżemem i piło kawę. Byli nadzwyczaj połamani, dach nie służył spaniu i wylegiwaniu się. Nawet kierowcy, którzy spali we wnętrzu pojazdu, nie byli okazami, którym dane było dobrze się wyspać. Mapy były stare, większość dróg zarosło, znikły. Przestały istnieć.  Tak jak i pobliskie miasta i miasteczka, choć było jedna rolna wioska na ich trasie. Otoczona palisadą, w której mieli uzupełnić swoje zapasy.
Waste City, bo tak się nazywała, było zbudowane ze śmieci. Z tego, czego nawet Miasto Murów nie chciało wykorzystać, w końcu tam dbano po części o jego wystrój. A wielkie tereny otaczające Waste City, świetnie się nadawały na uprawę czegokolwiek. I dzielił ją od Miasta Murów tylko dzień drogi, autostradą w dość dobrym stanie, nie patrząc na to, że nie było na niej już asfaltu. Musiał wystarczyć ubity trakt, by stare, pordzewiałe ciężarówki mogły zwozić produkty rolne do spichlerzy miejskich. Pieczę na Waste City trzymał Antonio Paragrav. Skryba, nie zadowolony z tego, że został oddelegowany na śmieci. Dawał temu upust, w kontaktach z rolnikami i żołnierzami pilnującymi placówki, których trzymał więcej, niż twardą ręką. Można powiedzieć, że trzymał ich pod podeszwą, stalowego buta. I choć pracowali przy roli, cierpieli okropny głód.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

a może by tak komentarz?