sobota, 15 czerwca 2013

Narodziny Rzeźnika – wpis #004

                Roland biegł przed siebie, w nadziei że jego siostrze nic złego się nie stało i że udało jej się uciec jak najdalej. To że musiał ją zostawić, strasznie ciążyło mu na sercu. Gdzieś tam wiedział, że mogło się jej udać. Miała plecak z ich dobytkiem. Fakt że to on miał ich jedyną broń, karabin który kupił ojciec za informacje, nie poprawiał mu humoru. Reszta cennych rzeczy została w wozie.
                Biegł przed siebie, co chwila sprawdzając czy nikt za nim nie biegnie. Było kilku śmiałków, ale kiedy tylko wychodzili zza osłon, obrywali kilka kulek i padali na ziemię. Kiedy stwierdzili że to nie ma sensu, dali mu uciec na pewną odległość by uśpić czujność najstarszego z rodzeństwa Vivat. Potem wysłano za nim Łowców. Zawodowców w tropieniu takich jak on, uciekinierów. Do tego dochodziły również szkolone przez Łowców psy. Rzadko komu udawało się uciec przed nimi, a Szaleństwo słynęło z najlepszych Łowców. Być może tak mało osób dlatego nie decydowało się na ucieczkę, nawet kiedy mogli.
                Gregor na szczęście nie przejął się Lidią, nie dawał jej zbyt wielkich szans na przeżycie. Ale chłopak, Roland. On mógł kontynuować uprawę grzybów i nie mógł mu tak po prostu pozwolić odejść. Zabił lub ranił mu kilku dobrych ludzi. To wymagało zemsty. Mógł prowadzić plantację bez jaj, zębów czy języka. Nie zrobił by mu nic, co by uniemożliwiało mu hodowlę grzybów. Dlatego to też na nim się skupiono.
                Łowców wyruszyło czterech. Każdy swoją ścieżką, kiedy okazało się że chłopak skutecznie zaciera za sobą ślady i myli psy rozsypując proch z naboi. Jeden z czwórki Łowców mimo to, nie dał się zmylić i wpadł na trop chłopaka. I dogonił go dość szybko. Karabin jaki miał, wojskowy karabin wyborowy Dolina S12, z dobrą lunetą i magazynkiem na pięć pocisków, był bardzo skuteczną w tego rodzaju polowaniach rzeczą. Przekonał się o tym Roland na własnej skórze.
                Nie biegł już, dawno stracił na niego siłę i ochotę, a maszerował wzdłuż przecinki. Usłyszał tylko przytłumiony huk, jakby odgłos upadającej w pokoju obok książki, a potem ból rozdzierający mu ramię, tak mocny że aż przyćmił jego zmysły i sprawił, że upadł tracąc przytomność.
                Obudził się trochę później, kiedy Łowca przeszukiwał jego kieszenie, a on sam miał dawno temu już związane ręce i leżał twarzą w trawie. Nie miał za bardzo opcji, by uciekać, ani też by walczyć. Mimo wszystko, musiał próbować wszystkiego. Jego karabin, wisiał przewieszony przez ramię Łowcy, który spoglądał na niego trumfalnie.
- I tyle hałasu, o takie nic… Nieźle sobie nagrabiłeś, nie chciałbym być w twojej skórze – mówił myśliwy, uśmiechając się strasznie nie wesoło.
Próbował rozerwać więzy, ale nic to nie dawało. Za to miał związane nogi w kostkach, a nich wysokie buty. Z powodzeniem udało mu się jedną z nich z nich wyciągnąć, po to by ściąć z nóg produkującego się Łowcę. Ten upadł zaskoczony, takim obrotem spraw. Gdzieś przy jego pasku, odezwała się krótkofalówka. Reszta, prosiła o podanie najbliższego punktu orientacyjnego, zapewne zmierzali w ich kierunku.
                Łowca leżał próbując się podnieść, ale Roland uderzał raz po raz piętą w twarz Łowcy, mimo że ten próbował się zasłonić. Nie mógł też sięgnąć po broń, ta znajdowała się na plecach na których leżał. Ramię Rolanda piekło z każdym ruchem i krwawiło obficie, ale nie mógł się poddać i dać wygrać tej gadzinie. Przypadkiem, a nie celowo trafił Łowce w krtań, aż zabolała go pięta. To wystarczyło, aby niedoszły oprawca zaczął się dusić. Ale Roland nie przestawał uderzać, uderzał coraz mocniej i mocniej. W szyję, twarz coraz bardziej zalewająca się krwią. Nie ustawał, chciał ubić tego szczura. W rytm uderzeń, szumiało i odzywała się krótkofalówka.
                Kiedy mężczyzna umarł, Roland uwolnił się z więzów o długi sztylet, jaki ten miał przy sobie. Co za szczęście, że zdjął go i wbił drzewo obok nich, aby z pewnością mógł się odlać, kiedy Roland był nieprzytomny. Ból nadal świdrował jego ramię. Wolny zabrał wszystko, co tylko mógł włącznie z ubraniem i oboma broniami. Zbliżała się noc i musiał znaleźć miejsce do spania. Ciało zostawił tam, gdzie leżało. Krótkofalówkę sobie zostawił, słuchał czy nie złapali jego siostry. Na szczęście, taka informacja się nie przewijała.
                Teraz wędrówka szła mu o wiele sprawniej, mimo że miał przy sobie trochę sprzętu. Urządzenie nawigujące, dwie sztuki broni z amunicją, sztylet, manierkę z jak się okazało, winem i krótkofalówkę. Wszystko to dzięki wygodniejszym ubraniom i przeznaczonemu do wędrówek wojskowemu obuwiu. Strój Łowcy składał się z wygodnych materiałowych spodni w odcieniu moro i długiej, bo sięgającej kolan ciepłej zbroi skórzanej. Oczywiście posiadała cztery wcięcia sięgające pasa, aby nie utrudniała poruszania się. Sam pas, miał miejsca na manierkę, radio, pochwę na sztylet i szlufki na magazynki do Doliny S12.
                W nocy wyszedł z lasu i zauważył domostwo. Postanowił nie bawić się w uprzejmości, święcie będąc przekonanym że to jakaś baza ludzi z miasta z którego uciekł. Większość ludzi spała, ale jeden najwidoczniej nie mógł spać i siedział przy studni, paląc papierosa. Zakradł się do niego zza pleców i poczęstował serią z karabinu maszynowego, ten upadł nie wiedząc nawet co się stało. W tym czasie, w domu zapaliły się światła. Odgłos wystrzałów, obudził resztę. Kilku z nich wybiegło z chaty, nie mając nawet broni w rękach.
„Co za idioci” pomyślał Roland, przeciągając po nich serią z karabinu, aż nie skończyły się ostatnie pociski. Na podwórzu stał dostawczy bus, lecz był zamknięty. Karabin postawił na dachu, a z karabinem wyborowym ruszył w kierunku domu. Tam zabił jeszcze dwie osoby, tak samo przerażonych jak tych czterech sprzed domu.
Zabrał wszystko, co mógł i mogło być przydatne. Plecak, do którego wrzucił zapas jedzenia, pieniądze. Wziął nawet ubranie w postaci długiego płaszcza z kapturem, czapki patrolówki i rękawic bez palców. Ciała nie miały na sobie dla Rolanda nic przydatnego. W piecyku tliło się trochę drewna, więc dorzucił do niego kilka polan. Samemu zasiadł za stołem i zjadł obfity posiłek.
Znalazł też kluczyki do samochodu, do którego zapakował swoją zdobycz. Z szopy zabrał też kilka kanistrów z benzyną. Kiedy nic już go tu nie trzymało, wsiadł za kierownicę i ruszył w kierunku miasta, które przez urządzenie nawigujące nazywane było Nadrożem. Przespać miał zamiar się nieco dalej od tego miejsca, po prostu parkując na poboczu.
Zabijanie ludzi, nawet go nie przeraziło. To przed czym miał taką blokadę, okazało się bardzo proste i przydatne. Nie musiał się prosić i skandać o pomoc, brał to co chciał bez zbędnych rozmów. Zdobył bardzo cenne doświadczenie, chociaż brak broni mówił jasno że to nie byli ludzie z Szaleństwa. A z resztą kogo to obchodzi? Farma na końcu świata, a on miał się przejmować jakimiś rolnikami. Pieprzyć to. To on rządził. Zresztą, musiał znaleźć siostrę. O ile miała szczęście, powinna dawno być w drodze na Nadroże, które leżało idealnie na północy.
Polna droga prowadząca z farmy, łączyła się z płytowym gościńcem. Widział kiedyś w książkach, że takie drogi budowały przeważnie krasnoludy. Każda z ras budowała drogi charakterystyczne dla siebie. Krasnoludy budowali wytrzymałe, masywne drogi z betonowych płyt. Ludzie woleli asfalt, a elfy marmur. Mimo wszystko najdziwniejsze były drogi w kraju dekandów. Była to rasa delikatnie zbudowanych istot, które swe drogi stawiały ze szkła. Miały średnio dwa metry wzrostów i smukłą sylwetkę. Przez ludzi nazywani byli też szkieletami, albowiem bardzo takich przypominali. Drogi ze szkła, szybko okazały się nieskuteczne, kiedy do ruchu po nich dopuszczono inne niż oni rasy.
Miał nadzieję że w Nadrożu znajdzie jakiś ślad siostry. Tymczasem znalazł niewielki zajazd położony przy drodze. Nie było tam wiele samochodów, tylko kilka. Głównie stały na parkingu wozy handlarzy, a w stajni obok drzemały konie. Zajazd ful serwis, jak było widać i czynny cała dobę.  W restauracji nikogo jeszcze nie było, ale zastawione stoły sugerowały że goście lada chwila mieli się obudzić. Widok Rolanda, ubranego dość bogato jak na te strony, sprawił że barmanka, młoda virteenka, obudziła się ze swojego letargu w jakim się znajdowała.
Virteenowie, była to rasa długo nieznana Granitowi. Ich dom znajdował się na wyspie niedaleko kontynentu. Cała była porośnięta lasami sosen virteeńskich, a te charakteryzowały się tym że zmieniały tlen na truciznę dla nieprzystosowanych organizmów. Virteenowie przystosowani byli, lecz ich płuca nie tolerowały tlenu. Dopiero niedawno zaczęli opuszczać swoją wyspę, z maskami które same produkowały gaz z sosen virteeńskich, poprzez umieszczanie w małych butlach które przeważnie trzymali przy pasach, sadzonek sosen. Na kontynencie odnaleźli się jako dobrzy handlarze i prawnicy.
Gdyby nie ta maska, z pewnością virteenka okazała by się bardzo zgrabna. Tylko płuca i nogi z dodatkowym stawem, odróżniały ich od ludzi. Ci co widzieli virteena bez maski, uważają że są o wiele bardziej piękni od wszystkich elfów razem wziętych. Kiedy zobaczyła człowieka, Rolanda odezwała się zmienionym przez maskę głosem, nieco przytłumionym.
- Dzień dobry. Czym Ci mogę służyć?
- Miejsce do spania, jedno łóżko… ­- Roland mówił jasno, chciał zostać zrozumianym ponieważ górę brało nad nim zmęczenie.
Virteenka dała mu klucz do pokoju numer cztery. Dopiero tam zastanowił się, co zrobił. I starał się w tym wszystkim znaleźć jakieś minusy, ale nie potrafił. Zasnął bez wyrzutów sumienia, nie biorąc nawet kąpieli. Weźmie ją rano, kiedy będzie wyruszał w dalszą drogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

a może by tak komentarz?