Biegł
przed siebie, co chwila sprawdzając czy nikt za nim nie biegnie. Było kilku
śmiałków, ale kiedy tylko wychodzili zza osłon, obrywali kilka kulek i padali
na ziemię. Kiedy stwierdzili że to nie ma sensu, dali mu uciec na pewną
odległość by uśpić czujność najstarszego z rodzeństwa Vivat. Potem wysłano za
nim Łowców. Zawodowców w tropieniu takich jak on, uciekinierów. Do tego
dochodziły również szkolone przez Łowców psy. Rzadko komu udawało się uciec
przed nimi, a Szaleństwo słynęło z najlepszych Łowców. Być może tak mało osób
dlatego nie decydowało się na ucieczkę, nawet kiedy mogli.
Gregor
na szczęście nie przejął się Lidią, nie dawał jej zbyt wielkich szans na
przeżycie. Ale chłopak, Roland. On mógł kontynuować uprawę grzybów i nie mógł
mu tak po prostu pozwolić odejść. Zabił lub ranił mu kilku dobrych ludzi. To
wymagało zemsty. Mógł prowadzić plantację bez jaj, zębów czy języka. Nie zrobił
by mu nic, co by uniemożliwiało mu hodowlę grzybów. Dlatego to też na nim się
skupiono.
Łowców
wyruszyło czterech. Każdy swoją ścieżką, kiedy okazało się że chłopak skutecznie
zaciera za sobą ślady i myli psy rozsypując proch z naboi. Jeden z czwórki
Łowców mimo to, nie dał się zmylić i wpadł na trop chłopaka. I dogonił go dość
szybko. Karabin jaki miał, wojskowy karabin wyborowy Dolina S12, z dobrą lunetą
i magazynkiem na pięć pocisków, był bardzo skuteczną w tego rodzaju polowaniach
rzeczą. Przekonał się o tym Roland na własnej skórze.
Nie
biegł już, dawno stracił na niego siłę i ochotę, a maszerował wzdłuż przecinki.
Usłyszał tylko przytłumiony huk, jakby odgłos upadającej w pokoju obok książki,
a potem ból rozdzierający mu ramię, tak mocny że aż przyćmił jego zmysły i
sprawił, że upadł tracąc przytomność.
Obudził
się trochę później, kiedy Łowca przeszukiwał jego kieszenie, a on sam miał
dawno temu już związane ręce i leżał twarzą w trawie. Nie miał za bardzo opcji,
by uciekać, ani też by walczyć. Mimo wszystko, musiał próbować wszystkiego.
Jego karabin, wisiał przewieszony przez ramię Łowcy, który spoglądał na niego
trumfalnie.
- I tyle hałasu, o takie nic… Nieźle sobie nagrabiłeś, nie chciałbym
być w twojej skórze – mówił myśliwy, uśmiechając się strasznie nie wesoło.
Próbował rozerwać więzy, ale nic to nie dawało. Za to
miał związane nogi w kostkach, a nich wysokie buty. Z powodzeniem udało mu się
jedną z nich z nich wyciągnąć, po to by ściąć z nóg produkującego się Łowcę. Ten
upadł zaskoczony, takim obrotem spraw. Gdzieś przy jego pasku, odezwała się
krótkofalówka. Reszta, prosiła o podanie najbliższego punktu orientacyjnego, zapewne
zmierzali w ich kierunku.
Łowca
leżał próbując się podnieść, ale Roland uderzał raz po raz piętą w twarz Łowcy,
mimo że ten próbował się zasłonić. Nie mógł też sięgnąć po broń, ta znajdowała
się na plecach na których leżał. Ramię Rolanda piekło z każdym ruchem i
krwawiło obficie, ale nie mógł się poddać i dać wygrać tej gadzinie. Przypadkiem,
a nie celowo trafił Łowce w krtań, aż zabolała go pięta. To wystarczyło, aby
niedoszły oprawca zaczął się dusić. Ale Roland nie przestawał uderzać, uderzał
coraz mocniej i mocniej. W szyję, twarz coraz bardziej zalewająca się krwią.
Nie ustawał, chciał ubić tego szczura. W rytm uderzeń, szumiało i odzywała się
krótkofalówka.
Kiedy
mężczyzna umarł, Roland uwolnił się z więzów o długi sztylet, jaki ten miał
przy sobie. Co za szczęście, że zdjął go i wbił drzewo obok nich, aby z
pewnością mógł się odlać, kiedy Roland był nieprzytomny. Ból nadal świdrował
jego ramię. Wolny zabrał wszystko, co tylko mógł włącznie z ubraniem i oboma
broniami. Zbliżała się noc i musiał znaleźć miejsce do spania. Ciało zostawił
tam, gdzie leżało. Krótkofalówkę sobie zostawił, słuchał czy nie złapali jego
siostry. Na szczęście, taka informacja się nie przewijała.
Teraz
wędrówka szła mu o wiele sprawniej, mimo że miał przy sobie trochę sprzętu.
Urządzenie nawigujące, dwie sztuki broni z amunicją, sztylet, manierkę z jak
się okazało, winem i krótkofalówkę. Wszystko to dzięki wygodniejszym ubraniom i
przeznaczonemu do wędrówek wojskowemu obuwiu. Strój Łowcy składał się z
wygodnych materiałowych spodni w odcieniu moro i długiej, bo sięgającej kolan
ciepłej zbroi skórzanej. Oczywiście posiadała cztery wcięcia sięgające pasa,
aby nie utrudniała poruszania się. Sam pas, miał miejsca na manierkę, radio,
pochwę na sztylet i szlufki na magazynki do Doliny S12.
W
nocy wyszedł z lasu i zauważył domostwo. Postanowił nie bawić się w
uprzejmości, święcie będąc przekonanym że to jakaś baza ludzi z miasta z
którego uciekł. Większość ludzi spała, ale jeden najwidoczniej nie mógł spać i
siedział przy studni, paląc papierosa. Zakradł się do niego zza pleców i
poczęstował serią z karabinu maszynowego, ten upadł nie wiedząc nawet co się
stało. W tym czasie, w domu zapaliły się światła. Odgłos wystrzałów, obudził
resztę. Kilku z nich wybiegło z chaty, nie mając nawet broni w rękach.
„Co za idioci” pomyślał Roland, przeciągając po nich serią z
karabinu, aż nie skończyły się ostatnie pociski. Na podwórzu stał dostawczy
bus, lecz był zamknięty. Karabin postawił na dachu, a z karabinem wyborowym
ruszył w kierunku domu. Tam zabił jeszcze dwie osoby, tak samo przerażonych jak
tych czterech sprzed domu.
Zabrał wszystko, co mógł i
mogło być przydatne. Plecak, do którego wrzucił zapas jedzenia, pieniądze.
Wziął nawet ubranie w postaci długiego płaszcza z kapturem, czapki patrolówki i
rękawic bez palców. Ciała nie miały na sobie dla Rolanda nic przydatnego. W
piecyku tliło się trochę drewna, więc dorzucił do niego kilka polan. Samemu
zasiadł za stołem i zjadł obfity posiłek.
Znalazł też kluczyki do
samochodu, do którego zapakował swoją zdobycz. Z szopy zabrał też kilka
kanistrów z benzyną. Kiedy nic już go tu nie trzymało, wsiadł za kierownicę i
ruszył w kierunku miasta, które przez urządzenie nawigujące nazywane było
Nadrożem. Przespać miał zamiar się nieco dalej od tego miejsca, po prostu
parkując na poboczu.
Zabijanie ludzi, nawet go nie
przeraziło. To przed czym miał taką blokadę, okazało się bardzo proste i
przydatne. Nie musiał się prosić i skandać o pomoc, brał to co chciał bez
zbędnych rozmów. Zdobył bardzo cenne doświadczenie, chociaż brak broni mówił
jasno że to nie byli ludzie z Szaleństwa. A z resztą kogo to obchodzi? Farma na
końcu świata, a on miał się przejmować jakimiś rolnikami. Pieprzyć to. To on
rządził. Zresztą, musiał znaleźć siostrę. O ile miała szczęście, powinna dawno
być w drodze na Nadroże, które leżało idealnie na północy.
Polna droga prowadząca z
farmy, łączyła się z płytowym gościńcem. Widział kiedyś w książkach, że takie
drogi budowały przeważnie krasnoludy. Każda z ras budowała drogi
charakterystyczne dla siebie. Krasnoludy budowali wytrzymałe, masywne drogi z
betonowych płyt. Ludzie woleli asfalt, a elfy marmur. Mimo wszystko najdziwniejsze
były drogi w kraju dekandów. Była to rasa delikatnie zbudowanych istot, które
swe drogi stawiały ze szkła. Miały średnio dwa metry wzrostów i smukłą
sylwetkę. Przez ludzi nazywani byli też szkieletami, albowiem bardzo takich
przypominali. Drogi ze szkła, szybko okazały się nieskuteczne, kiedy do ruchu
po nich dopuszczono inne niż oni rasy.
Miał nadzieję że w Nadrożu
znajdzie jakiś ślad siostry. Tymczasem znalazł niewielki zajazd położony przy
drodze. Nie było tam wiele samochodów, tylko kilka. Głównie stały na parkingu
wozy handlarzy, a w stajni obok drzemały konie. Zajazd ful serwis, jak było widać
i czynny cała dobę. W restauracji nikogo
jeszcze nie było, ale zastawione stoły sugerowały że goście lada chwila mieli
się obudzić. Widok Rolanda, ubranego dość bogato jak na te strony, sprawił że
barmanka, młoda virteenka, obudziła się ze swojego letargu w jakim się
znajdowała.
Virteenowie, była to rasa
długo nieznana Granitowi. Ich dom znajdował się na wyspie niedaleko kontynentu.
Cała była porośnięta lasami sosen virteeńskich, a te charakteryzowały się tym
że zmieniały tlen na truciznę dla nieprzystosowanych organizmów. Virteenowie
przystosowani byli, lecz ich płuca nie tolerowały tlenu. Dopiero niedawno
zaczęli opuszczać swoją wyspę, z maskami które same produkowały gaz z sosen
virteeńskich, poprzez umieszczanie w małych butlach które przeważnie trzymali
przy pasach, sadzonek sosen. Na kontynencie odnaleźli się jako dobrzy handlarze
i prawnicy.
Gdyby nie ta maska, z pewnością
virteenka okazała by się bardzo zgrabna. Tylko płuca i nogi z dodatkowym
stawem, odróżniały ich od ludzi. Ci co widzieli virteena bez maski, uważają że
są o wiele bardziej piękni od wszystkich elfów razem wziętych. Kiedy zobaczyła
człowieka, Rolanda odezwała się zmienionym przez maskę głosem, nieco
przytłumionym.
- Dzień dobry. Czym Ci mogę służyć?
- Miejsce do spania, jedno łóżko… - Roland mówił jasno, chciał
zostać zrozumianym ponieważ górę brało nad nim zmęczenie.
Virteenka dała mu klucz do
pokoju numer cztery. Dopiero tam zastanowił się, co zrobił. I starał się w tym
wszystkim znaleźć jakieś minusy, ale nie potrafił. Zasnął bez wyrzutów sumienia,
nie biorąc nawet kąpieli. Weźmie ją rano, kiedy będzie wyruszał w dalszą drogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
a może by tak komentarz?