niedziela, 9 lutego 2014

Strefa - wpis #003

                Klub musiał zostać przez Wypalonych jakoś połączony z samym akademikiem, albowiem przed atakiem terrorystycznym klub był oddzielnym miejscem. Jęki i krzyki, czasem nawet niewyraźne i zdeformowane słowa dało się słyszeć na klatce schodowej. Arek pobiegł na koniec korytarza i wpadł do pokoju na jego końcu, nie patrząc nawet jaki to numer napierając na drzwi ciężarem swojego ciała, aż te chrupnęły i ze zgrzytem się otworzyły. Zachował się jak świeżak, mógł wiedzieć że tam był alarm, a teraz narobił jeszcze więcej hałasu zastawiając wyłamane drzwi szafką i biurkiem, z którego mimo niebezpieczeństwa zwinął kilkanaście krążków CD.
                Był na czwartym piętrze, a przed sobą miał tylko okno. Za nim było stado głodnych i zdenerwowanych wypaleńców. Mógł walczyć, ale strzały ściągnęły by ich jeszcze więcej, za wszystkich akademików i domów czy bloków w okolicy. Nie miał wiele czasu na zastanawianie się, otworzył okno bez szyb w ramach i spojrzał w dół. Z pewnością nie spadł by tak, aby się nie połamać. Spojrzał w prawo, w miejsce gdzie powinna być rynna czy też piorunochron.
                Zdjął i zajrzał do plecaka. Pomiędzy wszelkiego rodzaju rzeczami, był też kawałek liny. Za krótki by sięgnął ziemi, ale wystarczająco długi by sięgnął okna piętro niżej. Do drzwi pokoju w którym się ukrywał, zaczęto się dobijać. Kiedy nie pomagało pchanie zatarasowanych meblami drzwi, jakiś wypalony zaczął je rąbać siekierą. Nim się wdarli do środka, Arek zdążył przywiązać ten kawałek liny do ramy okiennej i opuścić się do okna niżej. Tamto, tak jak i to wyżej było wybite. Bez problemu wszedł do pokoju, przy drzwiach znajdowała się pułapka. Granat w szklance, bez zawleczki. Wyjął go najdelikatniej jak umiał i wychylając się z okna, cisnął szyszką do pomieszczenia wyżej. Na efekt nie było trzeba długo czekać, huk i chmura pyłu i kurzu buchnęła przez szybę. Sam wybuch oszołomił tych którzy rąbali drzwi, huk zwabił więcej wypalonych, ale Arek nim zbiegło się więcej kanibali, zbiegł na parter i ukrył się w jednym z pomieszczeń.
                Siedział tam jakiś czas, kątem oka obserwował zbiegających się z okolicy wypalonych którzy od razu gnali w kierunku, gdzie wybuchł granat. Kiedy znaleźli linę, zaczęli też obszukiwać piętro niżej. I niżej. Parter pominęli, chyba nie liczyli na to że w taki krótkich czasie ktoś zdąży tam dobiec, albo myśleli że ich niedoszła ofiara już uciekła. Arka to cieszyło bardzo. Mimo wszystko rwetes trwał dobre pół godziny, a nawet pod drzwiami pomieszczenia w którym się ukrył, słyszał jakieś szuranie i głosy. Siedział tam jak na szpilkach, cały czas mierząc w drzwi z karabinu. Obiecał sobie, że jeśli to przeżyje będzie musiał kupić sobie dłuższą linę.
                 Mimo że ucichło wszystko po pół godziny, dla pewności siedział tam cała godzinę. I dopiero po takim czasie odważył się wyskoczyć przez okno. Postanowił wracać, ale przy Strudze Kortowskiej roiło się od wypalonych. To czego tam szukali było tajemnicą, ale wydawało się Arkowi że gromadzą wodę. Byli też nieco inaczej ubrani niż Ci którzy go atakowali, a jeden z nich, co wydało się Arkowi kompletnie dziwne trzymał w ręce sztucer myśliwski. Wziął by go za człowieka, ale twarz zdradzała uzbrojonego osobnika, był tak i cała reszta wypalonym. Obrócił się w stronę przeciwną i ruszył pochylony, miał zamiar obejść ten cholerny budynek, a potem po prawej stronie jeziora wrócić na Dajtki, a z nich prosto do domu. Zamiary niestety na nic się zdały, z akademika po przeciwnej stronie dało się usłyszeć wrzask i jazgot. Poczuł na sobie spojrzenie kilkunastu oczu, a po chwili usłyszał ich kroki.
                Cuda, to dziwna sprawa i zawsze zdarzają się ludziom, którzy ich kompletnie nie spodziewają. Tak samo było i teraz, Arek zastrzelił z może pięciu wypalonych, aż do momentu zmiany magazynka. Wtedy, o zgrozo, sam usłyszał strzał za plecami i ból w ramieniu. Obrócił się i zobaczył wymierzony w siebie sztucer. Wypaleni z okolicy zaczęli się zbiegać, ale nie atakowali się. Ten uzbrojony, wyróżniający się podniósł karabin Arka i zarzucił go sobie na ramię, a przy tym odebrał mu też amunicję i schował do kamizelki pod płaszczem.
                - Wstawaj – usłyszał, a głos tego wypalonego był bardzo niski i ochrypły, zupełnie jakby połknął żyletki albo tarkę do warzyw.
                Zawsze słyszał, że wypaleni są kompletnie zdziczeli i kierują się jedynie kilkoma rządzami: głodem, chucią i agresją. Aż do tej pory, gdy zobaczył zdolnego do mówienia czegoś więcej niż przekleństw i jazgotów wypalonego. Nie miał zamiaru znowu dostać kulki, a ramię cholernie go piekło. Wykonał polecenie. Potem poczuł na kołnierzu zaciskają się rękę która pchnęła go przez otaczających go, poparzonych, okropnych wypalonych. A Ci, rozstępowali się jak rzeka przez Arkiem, a może raczej przed jego nowym kolegą, który go postrzelił.
                - Ty umiesz mówić… - dał radę w końcu powiedzieć, kiedy wyszedł z nie małego szoku – Jak to możliwe że gadasz. Rozumiesz mnie teraz?
                Zamiast odpowiedzi usłyszał tylko filozoficzne – Zawsze są odstępstwa od normy. A teraz zamknij ryj.

                Poszli w kierunku kościoła na Kortowie, po przeciwnej stronie rozciągała się opuszczony i nie prezentujący się tak jak dawniej Wydział Nauk Humanistycznych i Centrum Konferencyjna, a na prawo od kościółka była Biblioteka Uniwersytecka. Ta tak opuszczona nie była, służyła za noclegownię wypalonym z Kortowa i okolic. Ci wypaleni, którzy zbierali wodę szli za nimi. W poniszczonych rękach nieśli po kilka litrowe baniaki i kanistry. Było ich czterech, wraz  z jego, uzbrojonym opiekunem. Tamci za ich plecami, normalnie ze sobą rozmawiało.
                I przed kościołem został powitany kolejnym wyjątkiem od reguły, jego rozmowni koledzy przyjechali tu samochodem, a ten stał niedbale zaparkowany przed kościołem. Pick-up marki Honda, zniszczony i pordzewiały, ale na chodzie jak się przekonał Arek był pewnie gratką w Olsztyńskiej strefie. Nim ruszyli, jego opiekun zawiązał mu oczy i skuł go tak samo w rękach, jak i w kostkach kajdankami. Wylądował na pace, wraz z nim i kanistrami wody.
                - Magister, zawieź mnie i naszego ptaszka prosto do Królika, a potem rozwieźcie wodę po posterunkach – usłyszał swojego wybawcę, a niedługo być może i kata.
                - Nie ma problemu – inny głos, pewnie jednego z tych którzy szli za nimi.
                Potem dało się słyszeć już tylko odgłos odpalonego silnika i ruszyli w podróż. Arek nie próbował walczyć, wypaleni mieli i samochód, i broń z której potrafili korzystać. To wszystko było ponad jego siły, z resztą był skuty jak żółtodziób. W dodatku nie widział dokąd jadą, a wszelki pytania zostawały zbywane milczeniem.
                Po dwudziestu minutach jazdy, dopiero się zatrzymali. Zdjęto mu opaskę z oczu i rozkuto nogi. Ręce nadal miał skrępowane. Znajdowali się za Olsztynem, a przynajmniej nigdzie go nie widział. Z daleka widać było antenę telewizyjną stojącą niedaleko Jarot, a to zdradzało że musi być niedaleko nich. Znajdowało się tam kilka wsi, musiał być w jednej z nich. Został popchnięty w kierunku starego bloku, postawionego pewnie jeszcze w czasach przemian ustrojowych w Polsce, taki rodzinny, mały, wiejski blok. Sporo ich było we wsiach w okolicy Olsztyna. Samochód pojechał dalej, a on i jego towarzysz poszli w kierunku wejścia do budynku. Przed wejściem siedział inny wypalony, oczy miał zamknięte, lecz jak się okazało nie spał, bo kiedy tylko usłyszał kroki przywitał się. Otrzymał odpowiedź od opiekuna Arka.
                - Jeniec? Człowieczek? Królik się ucieszy… Masz farta Luty - usłyszał Arek od wartownika.
                - Wiem, wiem… Żerował na Kortowie, gdyby nie ja zeżarłyby go Ci pojebani studenci.
                - Nie wiń ich, zdziczeli do reszty i dali dojść do głosu wirusowi. Z nami mogło być tak samo, przecież wiesz…
                - Wiem, wiem. Królik u siebie?
                - Tak, jasne. Właź.
                Znaleźli się na klatce schodowej i po pokonaniu kilku schodów. Luty, jak się dowiedział Arek z rozmowy jaką przeprowadził z wartownikiem jego wybawca, zapukał pod pierwsze drzwi na parterze. Usłyszał proszę. Damski głos, jak zauważył. Kilka sekund później poznał właścicielkę głosu. Przednim stała nie wysoka, ale dość ładna dziewczyna. Oczywiście jak na wypaloną, na głowie miała różową fryzurę. Albo peruka, albo wirus naprawdę potraktował ją łagodnie. Arek nie wiedział i nie miał zamiaru się pytać. Przynajmniej nie teraz, kiedy jeszcze nie wiedział co się z nim stanie.
                - Siadaj – Luty wskazał mu krzesło, a on znowu go posłuchał, po czym Luty zwrócił się do dziewczyny – Złapałem go na Kortowie, mówiłaś że potrzebujesz jakiegoś człowieka, to też jest. Trzeba go tylko opatrzeć, ale raczej kula przeszła na wylot, tylko zatrzymała się w kamizelce. Zostawić Cię Królik?
                - Jasne. Muszę sobie pogadać z naszym gościem. I możesz go rozkuć za nim wyjdziesz, potrafię się bronić. Chcesz herbaty? – spojrzała na Arka wyczekując odpowiedzi.
                - Tak, chętnie czegoś się napiję… I kawałkiem apteczki też bym nie pożałował, o ile nie chcecie mnie zabić albo żebym się wykrwawił.
                - Apteczkę zaraz Ci podam, a o tym czy Cię nie zabijemy, jeszcze nie zdecydowaliśmy – uśmiechnęła się, a potem skoczyła by sięgnąć czerwoną, samochodową apteczkę leżącą na górnej półce szafki.

2 komentarze:

  1. Dobre opko, wybija się według mnie nieco ponad resztę. Lubię akcje skradankowo-pościgowe. Pisz dalej, a może wreszcie ja się zmotywuję <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Aaaaaw, how sweet. <3 Króliś-Łobuz! Mega. :3 Fajnie to ogarniasz, podoba mi się. <3 / Królisia.

    OdpowiedzUsuń

a może by tak komentarz?