Klub
musiał zostać przez Wypalonych jakoś połączony z samym akademikiem, albowiem
przed atakiem terrorystycznym klub był oddzielnym miejscem. Jęki i krzyki,
czasem nawet niewyraźne i zdeformowane słowa dało się słyszeć na klatce
schodowej. Arek pobiegł na koniec korytarza i wpadł do pokoju na jego końcu,
nie patrząc nawet jaki to numer napierając na drzwi ciężarem swojego ciała, aż
te chrupnęły i ze zgrzytem się otworzyły. Zachował się jak świeżak, mógł
wiedzieć że tam był alarm, a teraz narobił jeszcze więcej hałasu zastawiając
wyłamane drzwi szafką i biurkiem, z którego mimo niebezpieczeństwa zwinął
kilkanaście krążków CD.
Był
na czwartym piętrze, a przed sobą miał tylko okno. Za nim było stado głodnych i
zdenerwowanych wypaleńców. Mógł walczyć, ale strzały ściągnęły by ich jeszcze
więcej, za wszystkich akademików i domów czy bloków w okolicy. Nie miał wiele
czasu na zastanawianie się, otworzył okno bez szyb w ramach i spojrzał w dół. Z
pewnością nie spadł by tak, aby się nie połamać. Spojrzał w prawo, w miejsce
gdzie powinna być rynna czy też piorunochron.
Zdjął
i zajrzał do plecaka. Pomiędzy wszelkiego rodzaju rzeczami, był też kawałek
liny. Za krótki by sięgnął ziemi, ale wystarczająco długi by sięgnął okna
piętro niżej. Do drzwi pokoju w którym się ukrywał, zaczęto się dobijać. Kiedy
nie pomagało pchanie zatarasowanych meblami drzwi, jakiś wypalony zaczął je
rąbać siekierą. Nim się wdarli do środka, Arek zdążył przywiązać ten kawałek
liny do ramy okiennej i opuścić się do okna niżej. Tamto, tak jak i to wyżej
było wybite. Bez problemu wszedł do pokoju, przy drzwiach znajdowała się
pułapka. Granat w szklance, bez zawleczki. Wyjął go najdelikatniej jak umiał i
wychylając się z okna, cisnął szyszką do pomieszczenia wyżej. Na efekt nie było
trzeba długo czekać, huk i chmura pyłu i kurzu buchnęła przez szybę. Sam wybuch
oszołomił tych którzy rąbali drzwi, huk zwabił więcej wypalonych, ale Arek nim
zbiegło się więcej kanibali, zbiegł na parter i ukrył się w jednym z
pomieszczeń.
Siedział
tam jakiś czas, kątem oka obserwował zbiegających się z okolicy wypalonych
którzy od razu gnali w kierunku, gdzie wybuchł granat. Kiedy znaleźli linę,
zaczęli też obszukiwać piętro niżej. I niżej. Parter pominęli, chyba nie
liczyli na to że w taki krótkich czasie ktoś zdąży tam dobiec, albo myśleli że
ich niedoszła ofiara już uciekła. Arka to cieszyło bardzo. Mimo wszystko rwetes
trwał dobre pół godziny, a nawet pod drzwiami pomieszczenia w którym się ukrył,
słyszał jakieś szuranie i głosy. Siedział tam jak na szpilkach, cały czas
mierząc w drzwi z karabinu. Obiecał sobie, że jeśli to przeżyje będzie musiał
kupić sobie dłuższą linę.
Mimo że ucichło wszystko po pół godziny, dla
pewności siedział tam cała godzinę. I dopiero po takim czasie odważył się
wyskoczyć przez okno. Postanowił wracać, ale przy Strudze Kortowskiej roiło się
od wypalonych. To czego tam szukali było tajemnicą, ale wydawało się Arkowi że
gromadzą wodę. Byli też nieco inaczej ubrani niż Ci którzy go atakowali, a
jeden z nich, co wydało się Arkowi kompletnie dziwne trzymał w ręce sztucer
myśliwski. Wziął by go za człowieka, ale twarz zdradzała uzbrojonego osobnika,
był tak i cała reszta wypalonym. Obrócił się w stronę przeciwną i ruszył pochylony,
miał zamiar obejść ten cholerny budynek, a potem po prawej stronie jeziora
wrócić na Dajtki, a z nich prosto do domu. Zamiary niestety na nic się zdały, z
akademika po przeciwnej stronie dało się usłyszeć wrzask i jazgot. Poczuł na
sobie spojrzenie kilkunastu oczu, a po chwili usłyszał ich kroki.
Cuda,
to dziwna sprawa i zawsze zdarzają się ludziom, którzy ich kompletnie nie
spodziewają. Tak samo było i teraz, Arek zastrzelił z może pięciu wypalonych,
aż do momentu zmiany magazynka. Wtedy, o zgrozo, sam usłyszał strzał za plecami
i ból w ramieniu. Obrócił się i zobaczył wymierzony w siebie sztucer. Wypaleni
z okolicy zaczęli się zbiegać, ale nie atakowali się. Ten uzbrojony,
wyróżniający się podniósł karabin Arka i zarzucił go sobie na ramię, a przy tym
odebrał mu też amunicję i schował do kamizelki pod płaszczem.
-
Wstawaj – usłyszał, a głos tego wypalonego był bardzo niski i ochrypły,
zupełnie jakby połknął żyletki albo tarkę do warzyw.
Zawsze
słyszał, że wypaleni są kompletnie zdziczeli i kierują się jedynie kilkoma
rządzami: głodem, chucią i agresją. Aż do tej pory, gdy zobaczył zdolnego do
mówienia czegoś więcej niż przekleństw i jazgotów wypalonego. Nie miał zamiaru
znowu dostać kulki, a ramię cholernie go piekło. Wykonał polecenie. Potem
poczuł na kołnierzu zaciskają się rękę która pchnęła go przez otaczających go,
poparzonych, okropnych wypalonych. A Ci, rozstępowali się jak rzeka przez
Arkiem, a może raczej przed jego nowym kolegą, który go postrzelił.
- Ty
umiesz mówić… - dał radę w końcu powiedzieć, kiedy wyszedł z nie małego szoku –
Jak to możliwe że gadasz. Rozumiesz mnie teraz?
Zamiast
odpowiedzi usłyszał tylko filozoficzne – Zawsze są odstępstwa od normy. A teraz
zamknij ryj.
Poszli
w kierunku kościoła na Kortowie, po przeciwnej stronie rozciągała się
opuszczony i nie prezentujący się tak jak dawniej Wydział Nauk Humanistycznych
i Centrum Konferencyjna, a na prawo od kościółka była Biblioteka Uniwersytecka.
Ta tak opuszczona nie była, służyła za noclegownię wypalonym z Kortowa i
okolic. Ci wypaleni, którzy zbierali wodę szli za nimi. W poniszczonych rękach
nieśli po kilka litrowe baniaki i kanistry. Było ich czterech, wraz z jego, uzbrojonym opiekunem. Tamci za ich
plecami, normalnie ze sobą rozmawiało.
I
przed kościołem został powitany kolejnym wyjątkiem od reguły, jego rozmowni
koledzy przyjechali tu samochodem, a ten stał niedbale zaparkowany przed
kościołem. Pick-up marki Honda, zniszczony i pordzewiały, ale na chodzie jak
się przekonał Arek był pewnie gratką w Olsztyńskiej strefie. Nim ruszyli, jego
opiekun zawiązał mu oczy i skuł go tak samo w rękach, jak i w kostkach
kajdankami. Wylądował na pace, wraz z nim i kanistrami wody.
-
Magister, zawieź mnie i naszego ptaszka prosto do Królika, a potem rozwieźcie
wodę po posterunkach – usłyszał swojego wybawcę, a niedługo być może i kata.
-
Nie ma problemu – inny głos, pewnie jednego z tych którzy szli za nimi.
Potem
dało się słyszeć już tylko odgłos odpalonego silnika i ruszyli w podróż. Arek
nie próbował walczyć, wypaleni mieli i samochód, i broń z której potrafili
korzystać. To wszystko było ponad jego siły, z resztą był skuty jak żółtodziób.
W dodatku nie widział dokąd jadą, a wszelki pytania zostawały zbywane
milczeniem.
Po
dwudziestu minutach jazdy, dopiero się zatrzymali. Zdjęto mu opaskę z oczu i
rozkuto nogi. Ręce nadal miał skrępowane. Znajdowali się za Olsztynem, a
przynajmniej nigdzie go nie widział. Z daleka widać było antenę telewizyjną
stojącą niedaleko Jarot, a to zdradzało że musi być niedaleko nich. Znajdowało
się tam kilka wsi, musiał być w jednej z nich. Został popchnięty w kierunku
starego bloku, postawionego pewnie jeszcze w czasach przemian ustrojowych w
Polsce, taki rodzinny, mały, wiejski blok. Sporo ich było we wsiach w okolicy
Olsztyna. Samochód pojechał dalej, a on i jego towarzysz poszli w kierunku
wejścia do budynku. Przed wejściem siedział inny wypalony, oczy miał zamknięte,
lecz jak się okazało nie spał, bo kiedy tylko usłyszał kroki przywitał się.
Otrzymał odpowiedź od opiekuna Arka.
-
Jeniec? Człowieczek? Królik się ucieszy… Masz farta Luty - usłyszał Arek od
wartownika.
-
Wiem, wiem… Żerował na Kortowie, gdyby nie ja zeżarłyby go Ci pojebani
studenci.
-
Nie wiń ich, zdziczeli do reszty i dali dojść do głosu wirusowi. Z nami mogło
być tak samo, przecież wiesz…
-
Wiem, wiem. Królik u siebie?
-
Tak, jasne. Właź.
Znaleźli
się na klatce schodowej i po pokonaniu kilku schodów. Luty, jak się dowiedział
Arek z rozmowy jaką przeprowadził z wartownikiem jego wybawca, zapukał pod
pierwsze drzwi na parterze. Usłyszał proszę. Damski głos, jak zauważył. Kilka
sekund później poznał właścicielkę głosu. Przednim stała nie wysoka, ale dość
ładna dziewczyna. Oczywiście jak na wypaloną, na głowie miała różową fryzurę.
Albo peruka, albo wirus naprawdę potraktował ją łagodnie. Arek nie wiedział i
nie miał zamiaru się pytać. Przynajmniej nie teraz, kiedy jeszcze nie wiedział
co się z nim stanie.
-
Siadaj – Luty wskazał mu krzesło, a on znowu go posłuchał, po czym Luty zwrócił
się do dziewczyny – Złapałem go na Kortowie, mówiłaś że potrzebujesz jakiegoś
człowieka, to też jest. Trzeba go tylko opatrzeć, ale raczej kula przeszła na wylot,
tylko zatrzymała się w kamizelce. Zostawić Cię Królik?
-
Jasne. Muszę sobie pogadać z naszym gościem. I możesz go rozkuć za nim
wyjdziesz, potrafię się bronić. Chcesz herbaty? – spojrzała na Arka wyczekując
odpowiedzi.
-
Tak, chętnie czegoś się napiję… I kawałkiem apteczki też bym nie pożałował, o
ile nie chcecie mnie zabić albo żebym się wykrwawił.
-
Apteczkę zaraz Ci podam, a o tym czy Cię nie zabijemy, jeszcze nie
zdecydowaliśmy – uśmiechnęła się, a potem skoczyła by sięgnąć czerwoną,
samochodową apteczkę leżącą na górnej półce szafki.
Dobre opko, wybija się według mnie nieco ponad resztę. Lubię akcje skradankowo-pościgowe. Pisz dalej, a może wreszcie ja się zmotywuję <3
OdpowiedzUsuńAaaaaw, how sweet. <3 Króliś-Łobuz! Mega. :3 Fajnie to ogarniasz, podoba mi się. <3 / Królisia.
OdpowiedzUsuń